Podróż Galaktyczna
Udałem się w galaktyki.
W wędrówki dalekie.
Odwiedziłem wszystkie mgławice
Konstelacje i gwiazdozbiory
I nie odnalazłem
Siebie.
Szukałem także tutaj, na Ziemi
Niewielkiej planecie w Układzie Słonecznym
Pośród istot mi podobnych
Wyruszałem w długie wyprawy
Odwiedzałem rożne kraje
I nie odnalazłem
Siebie
Szukałem się w samochodzie
Podobno najlepszym jaki powstał w ciągu 13 miliardów
Lat istnienia Wszechświata
Jechałem nim, było mi wygodnie na miękkim siedzeniu
Dopasowanym do moich kształtów
I słuchałem pięknej muzyki
Wpatrując się tępym znudzonym wzrokiem
W niekończący się beton i asfalt szosy
Jechałem
I widziałem jak mija wszystko
Co się pojawi w zasięgu mojego spojrzenia
I chciałem czuć się szczęśliwy
Wmawiałem sobie, że jestem.
I kiedy niemal już uwierzyłem
Że odnalazłem siebie w swym szczęściu
Musiałem gwałtownie zahamować
By nie wpaść na wypalony wrak ciężarówki
Tarasującej szosę.
Kilku ludzi zginęło w wypadku.
Zakończyli swoje istnienie
Zapewne nie dowiedziawszy się nawet kim byli.
Mnie też to nie interesowało.
Szukałem bowiem siebie.
Tam, w tym samochodzie, nie odnalazłem siebie.
Kupiłem więc piękny pałac
Z osiemdziesięcioma pokojami
I przez kilka miesięcy
Przenosiłem się z jednego do następnego
Szukając w nich siebie.
Wpatrywałem się w piękne obrazy
Boso stąpałem po puszystych dywanach
I zadawałem sobie pytanie czy jestem już sobą
I czy jestem szczęśliwy
I kiedy niemal już uwierzyłem w swe szczęście
Spadłem ze schodów i potłukłszy się niemiłosiernie
Przeleżałem pół roku w szpitalu
I sprzedałem swój pałac
Bo nie był ani bezpieczny ani
Nie odnalazłem w nim siebie
Potem próbowałem jeszcze innych sztuczek
Ubierałem się, na przykład,
W kosztowne i piękne stroje
I dumnie przechadzałem się miedzy ludźmi
Żeby widzieli jaki jestem bogaty i piękny
I nabierałem zwolna pewności
Że w tych szatach staję się sobą
Upajałem się zazdrosnymi spojrzeniami
Tych których nie było stać
Na takie bycie sobą.
I codziennie w lustrze
Po stokroć odnajdywałem siebie
A kiedy prawie się odnalazłem
Tam, po drugiej stronie lustra
Pewnego ranka, niż stąd ni zowąd
Pękło ono na moich oczach
W chwili gdy wpatrywałem się w siebie
Piękniejszego niż byłem kiedykolwiek
I rozleciało się na kawałki
A razem z nim rozleciał się obraz
Najwspanialszego mężczyzny
Jakiego widziałem w swym życiu
I zniknął ten obraz, a z nim ON zniknął
On, który był mną
I od tamtej pory boję się spojrzeć w lustro
Żeby nie skazać na ból nieistnienia
Siebie samego po tamtej stronie.
Zrzuciłem wiec szaty i
Zrezygnowany
Położyłem się na soczystej lace
Z widokiem na rzekę
Wijącą się przez krajobraz
Usiany wzgórzami.
Słońce świeciło mi prosto w oczy
Więc je zamknąłem
I wówczas poczułem oddech ziemi
Na której leżałem
I rześki zapach wiatru
Który gładził moje nagie ciało
I poczułem każde źdźbło trawy
Gnące się pode mną
Pod moim ciężarem.
I usłyszałem dźwięki istnienia
I szum drzew nadrzecznych
Chylących się pod naporem powietrza
Cudowne odgłosy ptasiej mowy
I tupot wszystkich istot stąpających po Ziemi.
Zasłoniłem dłońmi przymknięte powieki
By zobaczyć Ciemność.
I ona tam była
Z mojej woli
Widziałem Ciemność
I przyglądałem się Jej
Mając nadzieję, że wypatrzę w niej siebie
Pytałem się w myślach:
Gdzie ty jesteś, człowieku?
Czy jesteś w stanie zobaczyć sam siebie?
Czy jesteś tym ciałem leżącym na trawie?
Ciałem czującym ciążenie i dotyk?
Czy też może jesteś słuchem
Który słucha dźwięków docierających do twoich uszu?
A może jesteś węchem
Który czuje zapach wiatru niosący woń łąki?
A smakiem? Może jesteś smakiem
Badającym spożywalność potraw
Zasilających twe ciało w energię istnienia?
A może wzrokiem jesteś?
Przenoszącym obraz świata widzialnego
Wprost do twojego mózgu?
Nacisnąłem mocniej dłońmi
Na swoje oczy, by ujrzeć jeszcze więcej Ciemności
I wówczas z tej Ciemności wyłoniło się Światło
Białe i pulsujące, i pomyślałem
Że może to moja Jaźń właśnie
Że może jestem tym światłem
Elektrycznym impulsem biologicznej masy
Mózgu umieszczonego w ciele, które tak podziwiałem
W lustrze – nim się ono rozbiło.
Przeraziłem się nie żarty
I otworzyłem szeroko oczy
Czyżby zatem tak rzeczy naprawdę się miały?
Czy ja jestem tym kogo nikt nie zobaczy?
A wiec nie moje ciało?
Nie moje szaty?
Uszy, oczy i nos?
I język i słowa i mowa którą się posługuję?
To nie ja jestem?
Lecz owo światełko widziane
Tylko przeze mnie?
Podniosłem się i
Bogaty w tę nową wiedzę
Nałożyłem na siebie proste ubranie
I buty znoszone
I udałem się w góry
Żeby zmęczyć ciało wysiłkiem.
Wyszedłem na połoniny
Caryńską, Wetlińską, schodziłem
W doliny tylko po to aby uzupełnić zapasy
W siedliskach ludzkich
I wracałem do swojej samotnej wędrówki
Do swojej samotnej bytności i
Podziwiałem drzewa i krzewy
Góry i knieje głębokie
Soczyste łąki śródleśne
I bezdenne jeziorka znane
Jedynie zwierzynie tam się pojącej
I mnie.
Podziwiałem nie będąc podziwiany.
Bowiem nie podziwiały mnie ani drzewa
Ani góry, ani lasy
Ani zwierzęta wolno żyjące
Ani strumienie ani wody stojące.
Ani ptaki
I nie czułem potrzeby być podziwianym
I nie szukałem już siebie
Bo byłem
Sobą.
I wtedy przyłączysz się do mnie….
Wkgn, 28 06 2002