CZĘŚĆ TRZECIA

 

 

 

Jechali do centrum miasta. Minęli lśniące nowością , nie wykończone budynki ONZ, przepchnęli się przez most na Dunaju, a potem wypadli w gromadzie aut na Westautobahn, odbili następnie w lewo i wjechali między bloki, szare i podniszczone. Wreszcie wydostali się na Schotten Ring.

Zaparkowali wóz i przeszli na drugą stronę jezdni. Weszli w bramę starego, wysokiego budynku, przecięli na ukos ciemne, wyłożone kamienną kostką podwórze i przystanęli przed następnym, równie wysokim, odrapanym domem.

— Idź za mną, Adam — powiedział Kamil.

Poprowadził labiryntem kilku korytarzy, ciemnych i pełnych zatęchłego powietrza. Otworzyła im młoda dziewczyna o czarnych, kręconych włosach i wielkich, przymglonych oczach. Wyglądała na zaspaną.

— To Hiszpanka — rzekł Kamil i zwrócił się do dziewczyny: — Jerzy „zu Hause”?

— Ja, bitte! — Uśmiechnęła się nagle wyrazistym, szerokim uśmiechem pokazując piękne białe zęby i zaprosiła gestem do środka.

Adam Turski rozglądał się chwilę po pięknie i z przepychem urządzonym salonie, przyjrzał się starym meblom i zerknął na przyjaciela. — Wszystko oryginalne, stary — powiedział Kamil. — Cały majątek.

Dziewczyna wyminęła ich i zajrzała za uchylone drzwi w rogu pokoju. — Bitte — zwróciła się do nich, wciąż szeroko uśmiechnięta. — Irzy warten!

Brocki leżał w wielkim drewnianym łożu na kilku poduszkach. Powitał ich radośnie. Wskazał Adamowi krzesło przy stoliku, koło kaflowego pieca, a dla Kamila odgarnął bok pierzyny i ten przysiadł na materacu.

— Warsztat masz niezły — zauważył Kamil uderzając dłonią w deskę.

Brocki mrugnął okiem. — Nie narzekam, niech Bóg broni! — spojrzał w stronę wyjścia.

Kamil podążył za jego wzrokiem i uśmiechnął się. — No, spróbowałbyś!

— Chociaż to już nie to, Kamilku — Brocki westchnął głęboko. — Tatuś się pogniewał i skończyła się jej forsa. Ale — poprawił się na poduszkach i obrzucił Adama szybkim spojrzeniem — mój towar idzie jak woda i obraziłbym Pana Boga, gdybym coś złego na swoje interesy powiedział. Ufacie sobie? — ściszył głos i jego spojrzenie, które było chłodne i czujne, przeskoczyło kilka razy z Kamila na Adama i z powrotem.

— Jak bracia — odrzekł Kamil. — Co jest z tobą, Jerzy?

— Bo miałbym coś dla ciebie. Pojechałbyś do Budapesztu? — nie podnosił głosu.

— Dopiero wróciłem. O co idzie?

Brocki znowu spojrzał na Adama. Zrobił to samym ruchem gałek ocznych. Turski podniósł się i podszedł do drzwi.

— Nie przeszkadzajcie sobie — powiedział.

— Och, przyjacielu — mężczyzna w łóżku zawołał za nim unosząc się na poduszkach i powstrzymując gestem. — Przyjacielu, nie zrozumiałeś mnie. Wybacz mi moje zachowanie, proszę. Widzę, że Kamil nie powiedział ci? — wystawił spod pierzyny kikut prawej nogi. Została odjęta nieco powyżej kolana i Adam szybko przeniósł wzrok na jego twarz. Brocki uśmiechnął się smutno. Wyciągnął dłoń i Turski uścisnął ją mocno. — To jest właśnie to — mówił Jerzy Brocki nie wypuszczając dłoni Adama. — Zafajdane cholerstwo, które sprawia, że człowiek chwilami staje się niemiły i tak dalej. Nie gniewasz się?

Adam potrząsnął głową.

— A mógłbyś zrobić coś dla nas? Może to będzie i dla ciebie, nigdy nie wiadomo. Nie pogniewaj się, dobrze? Proszę cię, zostaw nas chwilę samych.

Adam ponownie potrząsnął głową.

— To dobrze — Brocki miażdżył mu dłoń. Patrzył na swój kikut z wyrazem wstrętu i dodał: — Dwa lata temu. Ta dziewczyna bardzo mi pomogła w owym ciężkim dla mnie czasie. I obecny tu, nasz przyjaciel Kamil, czego mu nigdy nie zapomnę, także był na miejscu. A ty jesteś jego przyjacielem, jak widzę, bądź więc i moim. Przyjmujesz?

Adam Turski skinął głową.

— To dobrze. To bardzo dobrze. Dobrze jest mieć przyjaciół na tym pieprzonym świecie. No, dobrze — uwolnił Adama z uścisku — bardzo się cieszę. I spróbuj jakoś powiedzieć tej mojej squaw, aby podała nam wino. Nie pogadasz sobie z nią, chyba że mówisz hiszpańskim? Nie? To zerknij na stolik, ten, co stoi naprzeciw drzwi, w rogu salonu. Może coś ci się na nim spodoba, nie krępuj się, wybierz kilka sztuk dla siebie, jeśli to lubisz.

Dziewczyna siedziała przy stole i piła piwo z puszki. Uśmiechnął się do nie i ona uśmiechnęła się do niego.

— Irzy — powiedział i pokazał na drzwi — wolle Wein.

Kiwnęła głową i przeszła do innego pokoju.

Wróciła niosąc dwie pękate butelki czerwonego wina. Postawiła jedną przy nim na stole, a drugą wniosła do pokoju Brockiego. Wychodząc przymknęła za sobą starannie drzwi. Następnie wyjęła z kredensu dwie szklaneczki, a z szafki obok dwie małe haftowane serwetki. Ustawiła szkło na serwetkach na stole. Potem usiadła naprzeciw Turskiego i spojrzeniem zachęciła go do otworzenia butelki. Nalał jej i sobie i pociągnął długi łyk. Hiszpanka popijała małymi łyczkami obserwując go śmiejącymi się czarnymi oczami.

Bieliński na moim miejscu miałby wiele do przemyślenia, psiakość. Zawsze miewał wiele do przemyślenia, kiedy spotykał dziewczynę, która robiła na nim wrażenie. Stary skurwielu, powiedziałbyś: Popatrz, Adaś, czy to stworzenie nie jest fantastyczne? — Jest, oczywiście, że jest! — Popatrz tylko, jak ona się porusza, czy dostrzegasz to? — Oczywiście, stary! — I ile ma wdzięku — wiesz, Adaś, co mi się marzy? — Wiem, stary, film ci się marzy. — No właśnie! Takie jest moje skryte, wielkie marzenie: zrobić dobry film! Dobry, rozumiesz? Z dziewczyną taką jak ta, może nawet właśnie z nią, taką naturalną, świeżą dziewczyną… I z dobrymi dialogami! I z dobrym plenerem oraz tymi wszystkimi sytuacjami… Adam, jak myślisz? Zrobimy coś takiego? Weźmiemy konie od mojego staruszka… A ty pomożesz mi napisać scenariusz, znasz się przecież na tym, przeczytałem kilka twoich opowiadań — i zrobimy to! Rozumiesz, będziemy mieli kiedyś tyle szmalu, że wypniemy tyłek na wszelkich pieprzonych, wyłysiałych mecenasów i zrobimy to na własny koszt! I zakasujemy tych naszych wyuczonych, sklerotycznych reżyserów, którzy potrafią dostrzec to, że dupa jest goła, a nie widzą, czy ma wdzięk, czy go nie ma… i te wszystkie niewydarzone cipy, którym się wydaje, że podsunąć nie odziany tyłek pod kamerę i przejść z nim potem od łóżka do okna jest szczytem aktorstwa… O Jezu! My pokażemy im szkołę! Dobierzemy sobie aktorów ze znajomych i parę takich dziewczyn, które mają klasę… Może z pływalni, co? I odpieprzymy arcydzieło, rozumiesz? Pokażemy rzeczy takimi, jakie są naprawdę i ludzi takich, jakimi są naprawdę, pokażemy perły w szambie, rozumiesz? — Tak, tylko że… — To nic, Adaś! Nie szkodzi, taśma będzie nasza, nasza i naszych przyjaciół, bo zrobimy to przede wszystkim dla siebie. Zależy ci na uznaniu paru wyłysiałych facetów? — Nie, jasne, że nie zależy mi. — No, widzisz! W takim razie na początek konie, a potem zrobimy ten film. Ach, Adaś, w Polsce dzieje się tyle pięknych rzeczy, dzieją się one z ludźmi i pomiędzy ludźmi, i dzieją się w tylu pięknych miejscach, tylko trzeba je powyławiać i dobrze przedstawić! To nieprawda, stary, że tylko tam na Zachodzie, można zrobić dobry, współczesny film i tworzyć dobrą współczesną sztukę. Nie, Adaś. Oni tam są zubożeni w stosunku do nas, bo zatracili instynkt walki, a nasz naród nie miał dotąd tej sposobności i kiedy tam idzie walka o forsę, to u nas idzie o wiele, wiele więcej, idzie walka o godność i te wszystkie inne rzeczy, i to nas wykuwa i hartuje…

Więc straciłeś wielką szansę, stary. I pewnie już nigdy nie zrobisz tego, co chciałeś i mogłeś zrealizować, bo tam nie da się, niestety, w kraju, z którego pochodzisz. Nie masz już tej szansy, tak jak nie ma jej wielu innych — bo po prostu brak im siły napędowej, brak im iskry, która nie błyska znienacka tam, gdzie są… Twoja i ich sprawa, oczywiście — tylko po co było kiedyś gadać o tym?

…Tak, wiele dobrych pomysłów diabli wzięli. Popatrz na tę dziewczynę. Gdybyś znał hiszpański, odmieniłoby to tych kilka chwil w twoim życiu i może dowiedziałbyś się od niej paru takich spraw, które by zupełnie odmieniły twoje życie? Może wybrałbyś się do Hiszpanii, połazikował po Madrycie i nie spoglądałbyś na każdy budynek pod kątem jego przydatności do roznoszenia prospektów — co, tutaj w Wiedniu, jest już chyba niemożliwe. Tak, jak niemożliwa dla wielu twoich rodaków jest refleksja, że mogliby, poza Mexico Platz zobaczyć coś jeszcze w tym mieście i wydać forsę gdzie indziej, poza ciasnymi żydowskimi sklepikami wypełnionymi tandetą, odrzuconymi przez to społeczeństwo poza nawias obecności…

…Doris nigdy nie spojrzy na Wiedeń pod kątem jego przydatności do roznoszenia ulotek i to jest powód, dla którego nigdy się nie zrozumiemy…

…podobnie jak nie zrozumie tej innej miary, jaką stosujemy dla czasu, jako takiego, mierząc go nie minutami i godzinami, a forsą, jaką udało się w owym czasie zrobić i nie zrozumie, że żyć tutaj przez dzień to czasem dokładnie tyle samo, co w kraju przez miesiąc…

…jak Zyga nie zrozumie nigdy Barana w tym, co ten mówił o dziewczynach i młodych księżulkach, których natura wyposażyła jednak w coś takiego, jak nieposłuszny kutas (na wszelki wypadek) i stąd bierze się fakt, że są podobni do niego w podejściu do jednych spraw, a niepodobni w podejściu do innych, bo ich organizmy działają we właściwy samcom sposób… Zygmuntowi nie zdarzyło się jeszcze w życiu polecieć za samicą z tego prostego powodu, że nie jest samcem i nie podlega działaniu pewnych hormonów. Taki niewielki defekt genetyczny, który może da światu porządnego kapłana…

…jak ja nie rozumiem owego młodego małżeństwa, co mnie odszukało jednej niedzieli w Dollenhofen. Czy mógłby pan mam pomóc? — pytała ona. Owszem, jeśli będę mógł. Wspaniale, wspaniale, my Polacy powinniśmy — — — bo widzi pan, mój mąż, on musi! Po prostu musi wracać jutro do kraju, przyszła depesza, a ja mogłabym zostać jeszcze jakiś czas, popracować, rozumie pan? I jest taki problem, nie znam języka, on zna, ja nie, więc sama nie dam rady, poza tym on musi zabrać auto, rozumie pan? Rozumiem, tylko widzicie, ta praca tutaj jest dosyć ciężka… Eh, co tam, włącza się pan małżonek, wysoki, barczysty, co tam! Maryś potrafi zapieprzać jak trza, pamiętasz Maryś, jak zapieprzałyście tam w Szwecji, w tym maglu? No jakżesz, Janku, pewnie, że pamiętam! Wie pan, ja tam byłam z jedną Polką na cztery Szwedki i te france zmuszały mnie do najgorszej roboty przez sześć godzin dziennie, a powinnyśmy wszystkie po równo, po dwie godziny, tylko co ja mogłam na to poradzić? Zapieprzałam za nie, niech Janek powie! I w końcu pochorowałam się trochę, i mąż poszedł do właściciela, i on zmienił to tak, że zasuwałam już tylko cztery godziny, a one po godzinie i proszę mi wierzyć, tam to był zapieprz! Tu także bym sobie poradziła, żeby tylko się załapać, to już by poszło… No co, kochany, pomówisz z szefem? Jutro, oczywiście, teraz to już pewnie śpi! Wcześniej byliśmy, nie było go, pojechał gdzieś na polowanie, pana też nie było… Jeszcze objeździli kilka miejsc, ale trudno teraz z pracą i żeby jakieś łóżko przy tym… A Janek musi zabrać samochód, zresztą, ja nie umiem jeździć, chyba, żeby pan, taki przystojniak, hi, hi! Więc żeby tylko się załapać, język byłby niepotrzebny, a gdybym chciała sobie z kimś pogadać to ho, ho, ho! przyszłabym sobie tu do pana, co? Hi, hi, hi! Januszek nie jest zazdrosny, niech się pan nie obawia! Między nami, rodakami, zostałoby jak w rodzinie, hi, hi! Januszku, prawda, hi, hi, hi! — Złapała mnie za rękę swoją chudą, kościstą łapką, która była wilgotna, a jej mąż patrzył zadowolony i nawet nie miałem dość siły, by ich wyprosić, tylko powiedziałem: — W porządku, ale jeszcze możecie pojechać do sąsiedniej wioski, tam jest podobne gospodarstwo i prowadzi je Polka, co się wydała za Austriaka, może tam miałaby pani lepsze towarzystwo? Bo widzicie, ja mam tu dziewczynę, jeśli o te sprawy chodzi! — Miny im zrzedły i odjechali swoim audi, i nie pokazali się więcej.

…właściwie, to powinienem ich zrozumieć z uwagi na ten inny wymiar czasu — i z uwagi na tyle innych czynników, które razem wzięte dają światu takich ludzi, a krajowi obywateli…

…to są nasze polskie problemy, wielce skurwysyńskie problemy, a tu nie ma nikogo, z kim można by przysiąść i pogadać na te tematy, roztrząsnąć rzecz od początku do końca i oczyścić wątrobę…

…Doris mnie nie zrozumie i broń Panie Boże zaczynać z nią podobną rozmowę! Z całą pewnością dotarłoby do niej, że jest to dla nas nie lada problem i przez fakt, że nie mogłaby tego zrozumieć, nabrałby dla niej jeszcze większego znaczenia i tylko uwikłałbyś się w próbę wytłumaczenia czegoś, na co potrzeba wielu lat, by zrozumieć…

…to hiszpańskie stworzenie również nie rozumie, ale jej chyba na tym nie zależy i Brockiemu pewnie też, by pojęła coś z naszej polskiej specyfiki. A Doris zależy, od pewnego czasu zależy jej i pewnie wcale nie jest jej z tym dobrze, tak samo, jak nie jest jej dobrze kochać się w gastarbeiterze…

…a Brocki jest w porządku. Załatwił rzecz na poziomie, tę rzecz, którą ciężko jest załatwić ludziom mającym jedną tylko nogę… A na tym stoliku pod oknem z pewnością leży pakiecik świerszczyków, może nawet zupełnie niezłych, tak jak często niezłe jest to, co zostaje pokazane nie w sposób artystyczny, lecz dokładny i celowy…

…tylko że ty nie masz dość śmiałości, aby teraz wstać i podejść tam zostawiając to dziewczę przy stole i jej wzrok zawieszony na twoich plecach. Jest ci po prostu wstyd przed nią, bo, na przykład, mogłaby w pewnym momencie uśmiechnąć się do ciebie z wyrazem zrozumienia na swojej anielskiej twarzyczce i zaraz byś sobie wyobraził, że ona widzi cię stojącego gdzieś w zakamarku z zeszycikiem w jednej ręce i czymś innym, przynależnym do ciebie, w drugiej, co według niej jest może zupełnie zrozumiałe z uwagi na ceny kurew w Wiedniu i konserwatywność żeńskiej części młodzieży w tym kraju… A wyjątki, jak wiadomo, potwierdzają reguły…

Podniósł się i przeszedł w róg salonu. Zebrał kilka zeszycików ze stolika, stuknął nimi w blat dla wyrównania i przeniósł na duży stół. Hiszpanka przyglądała mu się z zaciekawieniem w oczach. Pokazał na butelkę z winem. Nalać? Potrząsnęła głową, jej szklaneczka była do połowy pełna. Piła bardzo wolno, przykładała do brzegu szkła wargi, zwilżała winem i oblizywała koniuszkiem języka.

— Trudno, dziecinka, mnie to smakuje — rzekł i nalał sobie do pełna.

Uśmiechnęła się z aprobatą.

Sięgnął po pierwszy z wierzchu zeszycik i przeczytał tekst na okładce. Pewna młoda dama, która była wychowaczynią w przedszkolu, uwielbiała pozycje z dwoma mężczyznami, każdą formę seksu, a najbardziej…! Hejże, wołała, do milusińskiej zabawy!

Uśmiechnął się do siebie i zerknął na Hiszpankę. Zauważył, że nie patrzy na fotografie, więc złożył świerszczyk i podsunął go jej. Zatrzepotała rzęsami i odłożyła go na kupkę pozostałych.

„No tak, ty jesteś czysta, niezbrukana i wierna jednemu mężczyźnie! Jesteś aniołem cnoty i już pewnie zaczynasz myśleć coś o swoim sąsiedzie… Ciekawe, co myślą kobiety o tych, którzy lubią popatrzeć na obrazki?”

Dziewczyna podniosła się i położyła mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się i wskazała drzwi obok tych, za którymi leżał Brocki.

— Oć — powiedziała.

Poszedł za nią. Pokój miał zasłonięte okno i ekran na krótszej ścianie. Zamajstrowała przy projektorze i kiedy ruszył, wcisnęła Turskiego w kanapę.

Ach, więc to tak, aniele cnoty! No, niezłe, lepsze od obrazków… To znaczy, że nie ma wcale między wami naprawdę przyzwoitych i cnotliwych panienek… O Panie! Po co mnie tu przeprowadziłaś! Żebym mógł obejrzeć ciebie w akcji na ruchomym obrazie! Doprawdy, jesteś super… Nie przypuszczałem, żeś zdolna do takich numerów i mało brakowało, a zachowałbym cię w pamięci… Aniele cnoty, ci uprawiają miłość, a ty spacerujesz między nimi, przyglądasz się — i zachowujesz szacunek dla samej siebie, traktujesz to lekko, jesteś na luzie… i ma się wrażenie, że tak właśnie trzeba, że należy odrzucić całe pieprzenie o moralności… nie, nie chodzi o to. Masom potrzebna jest moralność, żeby je ująć w jakieś karby i żeby były powolne wszelkim manipulacjom… religijnym, ideologicznym… a ci na tym obrazie są jednak w jakiś sposób czyści, robią to z wdziękiem i radością, bez przymusu… ty zachowujesz klasę, a oni nie mają potrzeby się wstydzić… Ci chłopcy są zapewnie studentami bardzo poważnych nauk i pewnie robią to wyłącznie dla zabawy towarzyskiej… A rodzice tych panienek…

Roześmiał się. Dziewczyna podeszła do ekranu i pokazała mu siebie. Pokazała palcem postać na ekranie, a następnie wycelowała go w siebie. Pokiwał głową z uznaniem. Przesłała mu piękny i swobodny uśmiech.

Brocki zawołał ze swojego pokoju. Tanecznym krokiem wyszła, usłyszał, jak otwiera drzwi i głos Kamila:

— Adaś, chodź do nas!

— Moja squaw zajęła się tobą, jak widzę — Brocki uśmiechnął się wesoło.

— Owszem, postarała się — Turski obrzucił dziewczynę porozumiewawczym spojrzeniem. Brocki powiedział coś do niej i wyszła przymykając drzwi.

— Pokazała ci film z sobą w roli głównej? — rzekł do Adama.

— Na to wyglądało.

— Cha, cha! Spodobałeś się jej. Powiem ci, że i mnie również.

— Dziękuję.

Brocki poprawił się na poduszkach.

— Polubiłem cię i już, Adam. Nie dziękuj. Mam dla ciebie propozycję. Kamil…

— Przepraszam — powiedział Kamil i wyszedł z pokoju.

— Zdenerwował się chłopak — zauważył Brocki. — To przeze mnie. Przez tego kulasa i może trochę przez nią staję się … Obejrzałeś cały ten film?

Turski potrząsnął głową.

— To nic — ciągnął Brocki. — Ona tylko się pokazuje. Nie ma ani jednej sceny, żeby wzięła w tym udział. Rozumiesz, o czym mówię?

— Tak, Jerzy. Nie widziałem nic takiego.

— Właśnie! Tego mi nie zrobi. O, Boże, to jest wyłącznie dla mnie, wyłącznie, pojmujesz? Żaden brudny, pieprzony kutas nie zrobi tego! Nigdy, Adam, gdy pomyślę o czymś podobnym, coś wyżera mi trzewia… Chryste, zabiłbym ich! I siebie także. To jest nie do pomyślenia.

Usłyszeli, jak za ścianą zaskakuje projektor i Brocki uśmiechnął się smutno. Słońce zaświeciło w okno i rzuciło jasną plamę na dywan. Brocki zmrużył oczy. Jego twarz była bezkrwista, a dłonie jasne, szerokie i mocne. Wypielęgnowane, czyste dłonie biznesmena.

— Nalej — pokazał spojrzeniem butelkę. Turski napełnił szklaneczki i wypili po łyku. — Długo tu siedzisz, co, Adam?

— Dochodzi pół roku.

— I wracasz?

— Tak.

Pokiwał głową w zamyśleniu. — Pewnie wiesz, co robisz?

— Tak mi się wydaje.

— Ja już chyba tam ni wrócę. Może, gdyby coś szlag trafił, ale to nie tak prędko, co?

— Raczej nie. To potrwa jeszcze jakiś czas.

— Właśnie. Ale i Wiedeń mi nie służy. Każdej wiosny zapadam na zapalenie płuc, a to wykańcza moje serce i płuca, czuję się co roku coraz gorzej, chociaż moje interesy idą co roku lepiej i lepiej… Może jeszcze wrócę w Alpy… Byłeś w Alpach, Adam?

— Nie byłem.

— I chyba już nie będziesz?

— Jak w tylu innych miejscach.

— Dobrze powiedziane — wychylił się po butelkę i uzupełnił trunek w szklaneczkach. — Rzadko nam się zdarza być tam, gdzie byśmy najbardziej chcieli. A mnie się to udawało przez długich pięć lat. Nie, wcale nie były długie, Adam. Zaraz po tym, jak prysnąłem ze zgrupowania i zahaczyłem się w Alpach, w cudownym  miasteczku zawieszonym między niebem a ziemią i miałem wszystko, by być szczęśliwym na tym łez padole… Byłem instruktorem jazdy na nartach i nawet nie wyobrażasz sobie, ile jest w tym kraju niedorajd, czego nie zauważasz na pierwszy rzut oka. Chryste, gdyby polskim dzieciakom i młodzieży dać te warunki, to przy naszym narodzie — szkoda gadać, co, Adam?

— Szkoda gadać — zgodził się Turski i pociągnął mocno cierpkiego wina. — Jesteś na politycznym, Jerzy? — zapytał czując nagły przypływ sympatii dla kalekiego mężczyzny.

Brocki przyjrzał mu się dobrą chwilę, sięgnął w milczeniu po papierosy, potrząsnął paczką i uśmiechając się nagle pogodnym uśmiechem schorowanego człowieka, wyciągnął ją w stronę Adama. — Bierz — powiedział miękko — to dobre amerykańskie papierosy. Nie szkodzą na płuca i serce. A tamto? Nie, nie jestem na politycznym. Uciekłem z kraju dla przygody i dlatego, że zawsze marzyłem o własnym aucie, na które nie musisz wypruwać flaków, żeby je zdobyć, a następnie utrzymać. Czy to był wystarczający powód, żeby nawiać stamtąd, co, Adam?

— Widocznie był. I jest, jak sądzę, dal wielu.

— Był — Brocki zaciągnął się dymem, skrzywił lekko i szybko przepłukał gardło łykiem wina. — Nic innego. Żadna polityka, byłem na to za młody i nie rozumiałem tych spraw. Tylko to: mieć swoje piękne auto i jeździć po Europie, gdzie dusza zapragnie. No, i jeszcze te inne rzeczy, dom z ogrodem, ciekawa praca i tak dalej. Żadna polityka. Wnerwiłem się dopiero wtedy, kiedy chciałem wrócić tam na jakiś czas, już po tym , jak dostałem azyl ekonomiczny i nie dali mi wizy… Ale to już inna historia, nie, Adam?

— Nie, Jerzy — zaprzeczył Turski. — Jest to wciąż ta sama historia.

Brocki uśmiechnął się do niego z wyrazem zaciekawienia w oczach, tym szczególnym rodzajem wyrozumiałego zaciekawienia, jakie ludzie dojrzali mają w stosunku do tych, którzy jeszcze owej dojrzałości i doświadczenia nie osiągnęli. I wtedy wrócił Kamil.

— No, rozmówiliście się?

— Zaraz mu powiem — Brocki uśmiechał się jeszcze i nalał wszystkim wina do szklanek.

— Naładowałem się jak torpeda — Kamil pociągnął duży łyk. — Psiakość, zabrałbym parę metrów tej taśmy do kraju i pokazał swojej starej przed pójściem do łóżka. A potem…

Roześmiali się.

— Słuchaj, Adam — wreszcie rzekł Brocki. — Chodzi o ciebie, to twoje auto i wyskok na Węgry. Rozumiesz?

— Mów dalej, Jerzy — Turski zaciągnął się papierosem.

— Nie ma nic dalej. Siadacie, jedziecie, wracacie i macie tyle szmalu, co w pieprzonej Feibrze za miesiąc ganiania.

— To nie deprawuje młodzieży — wtrącił się Kamil. — Cały towar idzie do starszych panów, którzy lubią popatrzeć na to, czego już nie mogą.

— Tak właśnie to sobie wyobrażam — uśmiechnął się do niego Turski. — Bo co w przeciwnym wypadku powiedziałby na to Koś…

— Przymknij jadaczkę, heretyku — wrzasnął na niego Kamil. — Po powrocie dam na mszę i…

— …rachunek się wyrówna — dokończył Turski.

Kamil popatrzył na niego bezradnie i pociągnął ze szklanki. Brocki wychylił się i dolał mu do pełna.

— No — rzekł — to interesy mamy za sobą. — Słuchaj, Adam, tam w kraju musi być niezły rozpiździach, co?

— I owszem. Ale to polityczne sprawy, Jerzy.

— Daj spokój — żachnął się Brocki. — Coś taki pamiętliwy?

— Pamiętliwy jest jak cholera — wtrącił ze złością Kamil.

Turski roześmiał się. — Mów, Jerzy, mimo wszystko.

Brocki poprawił się na poduszkach, zwilżył gardło winem i opowiedział im jedną historię. Potem drugą. I dziesiątą. I tysięczną. Jeszcze dziesięć lat wcześniej, za Gomułki, takie rzeczy były nie do pomyślenia. A teraz!

Adam Turski słuchał w milczeniu, mrużył oczy i przepłukiwał usta cierpkim winem, zaciągał się papierosowym dymem aż do duszności w płucach i ogarniało go, znane już nie jeden raz wcześniej, jeszcze w kraju, uczucie dławiącej wściekłości połączonej z paraliżującą nienawiścią i uświadamianą bezsilnością w stosunku do ludzi, którzy ogarnięci szaleństwem bezwzględnej prywaty i zwykłego złodziejstwa pchali kraj, jego kraj, trzydziestomilionowy naród w samym środku Europy — w przepaść ubóstwa, zacofania i beznadziei.

— Jakiś czas temu — mówił Jerzy Brocki — zgłosiło się do mnie dwóch dżentelmenów, jeden Polak na azylu, drugi Austriak rodowity, żeby firmę założyć. Szło im o kapitał, słabi byli. A firma miała być elektroniczna, handel komputerami, na parę miesięcy tylko, żeby pchnąć do Polski Ludowej kilka sztuk z osprzętem. Wszystko nagrane, Jerzy, zapewniali mnie. Komu trzeba w łapę dane, to znaczy kupiec w Polsce jest, sprzęt poleży z dziesięć lat w magazynie, potem się go wypieprzy na złom, żadnego ryzyka. Przekupili sekretarza, jakiej to partii, Adam?

— Robotniczej.

— Ano, coś koło tego. Przyjadą, zakupią, wezmą, co się im wtryni, nie ma obawy, żaden nie będzie miał pojęcia, co biorą, fachowców na takie wycieczki tam nie wysyłają, zresztą, to nieważne, bo i tak do magazynu pod gołym niebem dla szybszej amortyzacji, po czym na śmietnik. Potrzeba jest… no, powiedzmy, stu tysięcy na zakup szmelcu po obniżonej cenie w jakiejś renomowanej firmie, żeby pieczęć była, a przebicie jak jeden do dziesięciu. No i wczasy dla tych panów, co tu zjadą i dobrze będzie się zwracać do nich per „towarzysze”. Oni się tym zachwycą! Drobne, dodatkowe koszta. Żadnego ryzyka, ustroju nie zmienią w najbliższym czasie, takie są prognozy. Ryczeli ze śmiechu jak dzieci w cyrku z przedstawienia błaznów… Jerzy, bierz, czysta sprawa — naciskają mnie. A już siedziałem w świerszczykach. Ale nie o to mi poszło. Bo jest prawdziwą uciechą, kiedy się kogoś przecwanego w konia robi i udowadnia mu, że nie jest znowu taki mądry, ale żeby jakimś przygłupom forsy narobić… Nie wziąłem tego, jednym słowem. I nie dla patriotycznych względów ani innych bredni, ale dlatego, że mi się to nie podobało. Ty kiedyś wrócisz, co, Kamil? I ty, Adaś? No to jeśli się tam jeszcze kiedyś spotkamy, siądziemy razem przy stole…

Brocki zasapał się. Otarł czoło rękawem i sięgnął po szklaneczkę. Wypili. A potem, kiedy zaczęło zmierzchać, pożegnali się i wyszli na ulicę, do samochodu. I wiele z tych spraw, które w trzeźwym świecie są ważne i nie cierpiące zwłoki i trzeba o nich myśleć, przestało być ważne i zeszło na dalszy plan. Udali się do knajpki na przedmieściu i nadal pili, tyle że piwo tym razem, do którego dolewali po maleńkiej porcji winiaku, i obrazili kelnera, a ten był zupełnie bezradny i próbował zachować się godnie, chociaż dokuczali mu w bardzo wyraźny sposób. Był młody, chłopczykowaty i kiedy wychodzili stamtąd, podszedł do nich z rachunkiem i bardzo uprzejmą miną, i Kamil dał mu napiwek w wysokości dwudziestu szylingów, mówiąc: — Weź, ty mały szkopku, który wyrośniesz na dużego szkopa. Powiedział to, oczywiście, po polsku, a kelner uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze uprzejmiej, i powiedział: — Danke schön, Herr! — a Kamil z nie mniej uśmiechem: — Wsadź to sobie w dupkę! — i podał mu rękę. Adam także się uśmiechnął i podał dłoń kelnerowi mówiąc: — Auf Wiedersehen — na co ten zrobił minę, jakby go zapraszali Bóg wie gdzie na resztę życia…

Wracali pijani i pijani poszli spać, a przed zaśnięciem Adam myślał o tym, że będzie musiał jednak spotkać się z Doris, raz jeden chociaż i powiedzieć jej coś takiego, żeby trochę zrozumiała i żeby… żeby… ach! Cholera, jaka cholerna sprawa, że nie ma jej tu teraz, bo czuł, że mógłby to powiedzieć, że znalazłby właściwe słowa. Zaczął układać zdania w myśli, te które by jej powiedział, po polsku, potem po angielsku… i zasnął.

Pierwszej niedzieli po tym, gdy biały dym nad Kaplicą Sykstyńską dał znak całemu światu…

…po tym, gdy w poniedziałkowy wieczór Zygmunt wpadł do ich mieszkania z obłędem radości w załzawionych oczach, butelką szampana w zaciśniętej dłoni, obcałował ich po kolei ładując tą butelką w zdumione plecy, a potem wykrztusił: Włączcie telewizor, włączcie telewizor! — i padł na kanapę, i czekał zaciskając pięści na kolanach, i oni też czekali w milczeniu, aż się odbiornik zagrzeje, stojąc w półkolu. Kiedy obraz wreszcie wyklarował się z białej poświaty, Kamil pierwszy ryknął: Chryste Panie, Zyga!!! — i wziął go w objęcia. W chwilę później wszyscy brali się w objęcia, poklepywali po plecach, i gdy ochłonęli, znowu patrzyli w ekran, w zdjęcie umieszczone w lewym górnym rogu, słuchając uroczystego głosu spikera — a Zyga mocował się z korkiem, nikomu nie chciał tego oddać, huknęło, poderwali się i ze szklankami napełnionymi musującym szampanem zaśpiewali „Sto lat” na cały regulator. Zaraz przybiegł Krystian z następnym szampanem, obcałowali go natychmiast, wepchnęli w fotel i Kamil zwrócił się do Adama:

— Więc i ty, heretyku?!

— Co za pamiętliwy drań! — odparł Turski i wziął przyjaciela w ramiona…

…stali przed Polskim Kościołem na Rennweg w Wiedniu — i wielu miało dumnie podniesione czoła, jakby zostały im z tej pozycji, którą trzymali podczas długiej, uroczystej, radosnej mszy świętej — bardziej rozluźnieni, swobodni. Adam Turski obserwował go. Był średniego wzrostu, szczupły, ale zwarty, żylasty jak biegacz długodystansowy i kilka razy spojrzał w ich stronę, a raz nawet uczynił krok, lecz zawrócił. Stał tam z drugim, wyższym i tęższym, też o wyglądzie sportowca, tyle że innej dyscypliny. Stali obaj na nowych pozycjach.

W końcu długodystansowiec zrobił krok, jeden, potem drugi, pewniejszy i Adam wiedział, że już się nie cofnie. Szedł na nich. Kamil przerwał rozmowę z Docentem i spojrzeli na niego.

— Dzień dobry — sportowiec przystanął o dwa kroki. — Jestem Roman Kulski.

— Dzień dobry — odrzekł Adam.

Pozostali skinęli tylko głowami.

Kulski odczekał chwilę, wpatrując się w nich szczerym, wyczekującym spojrzeniem, po czym, nie usłyszawszy nic więcej, powiedział:

— Przyjechałem z Polski.

— Domyślamy się — odrzekł Docent.

Kulski popatrzył na niego przyjaźnie.

— Panowie tu pewnie na dłużej? — zapytał.

— To zależy.

— Aha.

Spuścił wzrok na ziemię i czubkiem buta począł wwiercać się w chodnik.

— Bo widzicie, panowie… miałbym taką sprawę…

Patrzyli na niego nic nie mówiąc.

—…poszukujemy jakiegoś zajęcia… i tak sobie pomyślałem, że może panowie… widzicie, ja mam, że tak powiem, dość specyficzną sytuację… i…

— Tu wielu ma specyficzną sytuację — wtrącił Docent. — Właściwie każdy.

— No tak, wiem o tym… Tylko że widzicie, panowie… właściwie to może nie powinienem mówić… — podniósł na nich wzrok.

Nic nie mówili.

— Otóż moja sytuacja jest taka — ciągnął Kulski — że moja teściowa i moja żona… one dłużej nie mogą żyć ze sobą… i ja nie mogę dłużej tego wytrzymać, i dlatego…

Słuchali w milczeniu. Po kilku minutach wiedzieli: ten gość gotów jest na wszystko, by to zmienić. Ale żeby tego dokonać, musi mieć forsę na mieszkanie, bo jeszcze z rok by może wytrzymał, lecz dziesięć lat? Po to, żeby mieć forsę musi zaś pracować. Więc jeżeli mu pomogą, uratują jedno polskie małżeństwo i sprawią, że jego dwoje dzieci będzie miało matkę i ojca. Ot, co.

— I jest was dwóch? — spytał Kamil.

— Tak. Dwóch.

— A gdzie sypiacie?

— W samochodzie.

Spojrzeli po sobie.

— To jest w maluchu — wyjaśnił szybko Roman Kulski. — W małym fiacie.

— Mieścicie się w maluchu? — zdumieli się.

— Jakoś musimy, proszę panów. Od tygodnia — sportowiec był zakłopotany.

Zastanawiali się.

— Nic mi nie przychodzi do głowy, poza Feibrą — odezwał się Kamil.

— Feibra odpada — smutno wyjaśnił Kulski — Byliśmy w Ekspresie i przesiedzieliśmy dwa dni za sto szylingów, bo w pierwszym rzędzie biorą Austriaków. Objeździliśmy też masę stacji benzynowych, paru ogrodników, jakieś pomniejsze firmy i nic nie ma.

— Ciężka sprawa — mruknął Kamil.

— Tak, proszę panów. To nic z tego?

— A zależy wam na Wiedniu? — spytał Turski.

— Ani trochę, proszę pana. Nawet wolelibyśmy…

— W porządku, stary. Bądźcie tu koło czwartej, pojedziemy w jedno miejsce za Wiedeń. Macie dość paliwa?

— Trzy pełne kanistry za przednimi siedzeniami. Chyba starczy?

— Tak — przyznał Turski. — Nawet żeby wylecieć na Księżyc, w razie czego.

 

Wykręcił numer i poczuł ulgę, kiedy usłyszał jej głos.

— Czekaj tam na mnie, Adam — powiedziała.

— Nie, Doris. Spotkajmy się w rynku koło poczty, dobrze?

— Ach, Adam — wykrzyknęła, jakby nie słysząc jego słów — jesteś zapewnie bardzo dumny! Chciałabym ci pogratulować.

— Dzięki, chociaż nie ma w tym mojej zasługi — uśmiechnął się do siebie. — Ale oczywiście, że jestem dumny, Doris.

— Tak się cieszę — powiedziała dziewczyna. — Proszę zaczekaj tam na mnie.

— Nie, Doris — powtórzył. — W rynku, koło poczty. Tak będzie lepiej!

Milczała chwilę, a on myślał, że tak będzie lepiej. Że, do jasnej cholery i mimo wszystko, tak będzie lepiej. dla niej, bo przecież nie dla niego, nie ma potrzeby, by przyjeżdżała do tej wsi.

— Jesteś tym swoim… autem? — zapytała wreszcie.

— Nie.

— To jak się dostaniesz?

— Będę szedł, Doris, południową drogą i za godzinę spotkamy się, dobrze?

Znowu milczała chwilę.

— W porządku, Adam. Wyjadę wcześniej, więc idź koniecznie tą drogą, żebyśmy się nie rozminęli.

— Ta drogą, przy której jest stacja benzynowa — upewnił ją. I dodał mimowolnie: — Doris, bardzo pragnę cię zobaczyć i … chciałbym ci coś powiedzieć, może nawet teraz…

— Później mi powiesz — przerwała dziwnym głosem. — Pa, Adam!

— Pa, Doris — odwiesił słuchawkę i postał kilka chwil przy aparacie.

W tym momencie uświadomił sobie, że jest okropnie zazdrosny i że będzie mu bardzo trudno rozstać się z nią. Że chętniej nie rozstawałby się z nią wcale, tylko zabrałby ze sobą i zamieszkaliby we trójkę z Agnieszką, i miałby je obie, kochane, najdroższe, jedyne, byłby samcem, a one jego łaniami i kochaliby się razem, o jednym czasie, i mieliby gromadkę dzieci… i one kochałyby się również, z nim i bez niego… — Przestań, idioto — otrząsnął się i rozejrzał po sali.

Podszedł do baru i uregulował rachunek. Następnie pożegnał się z Hansem.

— Przyjedziesz za rok, Adam?

Usmiechnął się. — Postaram się, Hans.

Uścisnęli sobie dłonie i poklepali po plecach. Hans rozczulił się.

— Auf Wiedersehen, Hans — pomachał mu ręką od drzwi. Odwrócił się i wyszedł. Brodaty gdzieś wybył, może spotkają się jeszcze w Wiedniu. Skierował się na południową drogę do Tulln.

Idąc myślał o tym, czy ma rację ten młody chłopak, który kiedys powiedział, że Hans długo nie pociagnie, bo jego wątroba jest w fatalnym stanie. Może jeszcze rok, a może nie — mówił.

— Może jeszcze rok, a może nie, Hansie? — rzekł do siebie Turski. Ale jakie to ma w końcu znaczenie? Hans wybrał takie życie z wielu innych możliwych wersji. Nie był niczym skrępowany, zabijał się z własnej woli.

Wyszedł na asfalt, przeszedł na lewą stronę jezdni i obejrzał się za siebie. W szarym, niknącym w mroku baraku Jugosłowian zapalały się światła. Nie pożegnał się z żadnym. Nie czuł takiej potrzeby wobec nikogo z tej firmy. Spotkanie Z Hansem było zupełnie przypadkowe. To okropnie żegnać się z kimkolwiek, znajdować się pod działaniem tej specyficznej chwili i udawać, że jest ci przykro albo przeżywać to uczucie. Sprawy nabierają wtedy o wiele bardziej uroczystego charakteru, niż na to zasługują i często okazuje się, że ten czy ów, na którego niewiele zwracało się uwagi, staje się niezrozumiale bliski w takim momencie, a następnie, po krótkim czasie, oddala się znowu. Dlatego lepiej nie przeżywać tego, a człowieka oceniać dopiro wówczas, gdy pamięć o nim przetrwa próbę czasu.

Minął podwórze i dom Johana Friedmana, byłego cyrkowca, któremu po wypadku na arenie nie pozostało nic innego, jak zaszyć się w jakieś dziurze razem ze swoją miłością do koni i tu je hołubić, kochać, pielęgnować… Porządny chłop! Pamiętał tę chwilę, gdy przystanął na drodze i przyglądał się zza drewnianego płotu, ciemnego ze starości i podeszłego zielskiem z obu stron, biegającemu po trawie pięknemu ogierowi; w owo słoneczne, ciche niedzielne popołudnie, które spędzał na długich, polnych, męczących spacerach kończących się powrotami w samotność pokoiku na stryszku. Było to jedno z tych kilku nie chcianych, nudnych niedzielnych popołudni, zaraz po tym, jak został sam i do czasu, kiedy poznał dziewczynę z Tulln.

Więc gdy tak stał i podziwiał piękne zwierzę, zjawił się skądś utykający mężczyzna, stanął obok i powiedział miękkim głosem:

— Schön Pferd, eh?

— Ja, ja — odwrócił twarz w jego stronę. — Sehr schön!

A tamten, jakby nie uświadomił sobie jego akcentu, zarzucił go potokiem słów, których nie zrozumiał.

— Tut mir leid — powiedział do mężczyzny, kiedy ten zakończył pytaniem.

— Ich verstehe nicht so viel… nur etwas.

— Wer bist du, eh?

— Pole.

— Ach, Pole! Sehr gut… and English, eh?

— Yes, English all right!

Rozgadali się na dobre. Opowiedzieli sobie o koniach z całego świata i tych doskonałych z Polski, o cenach tu i tam, o użyteczności różnych ras. Gdy brakowało im słów, rozumieli się na migi, a tam, gdzie i tego było mało, przychodziła telepatia i było: cha, och, uhm, i wszystko stawało się zrozumiałe… A kiedy słońce się zniżyło i sięgnął ich cień drzew, rozstali się bez zaproszeń i obietnic odwiedzin. I więcej nie spotkał kulawego mężczyzny, tylko czasem przystawał, by popatrzeć na jego konie. A Günter powiedział mu kiedyś, że to „tepak”, że ma niezupełnie w głowie i liczą się dla niego tylko „Pferde”. Może? Ale ma coś swojego i jest to lepsze niż ucieczka Hansa w alkoholizm. A jakiś czas potem, ktoś wdepnął w czasie porannej przerwy do jego pokoiku na poddaszu i ukradł dwa tysiące szylingów z portfala, po otwarciu walizki. Wszyscy Ausriacy mówili, że to Günter, a on nie wierzył im. Bo Günter miał dopiero siedemnaście lat, przyjaźnili się, odwiedzali nawzajem, razem pracowali i nikt nie pomógł mu tyle w nauce niemieckiego. Beztroski, wesoły, wciąż go poprawiający — nazywający rzeczy dokładnie, gramatycznie i bez znudzenia. Ale Austriacy nie lubili go, może było w nim coś takiego, co uchodziło jego uwadze, czego nie rozumiał, bo zbyt słabo znał język? A potem była następna kradzież, w stołówce Austriaków, i już wszyscy byli pewni, że robi to Günter i zabrała go policja…

Trudno poznać człowieka, trudno coś pewnego o nim powiedzieć.

Tak jak o tym młodziutkim praktykancie. Był taki koleżeński, przyjacielski, ale jednak coś tam nosił w sobie dziwnego, a wyszło to wówczas, gdy napotkał go z Hansem i Günterem w sklepiku, w którym stara Frau handlowała nielegalnie wódką, sprzedając ją na kieliszki, często na „borg”. Wszedł, a oni starali się za szybko poukrywać te kieliszki i poprzewracali je tylko, bo już mieli dobrze, spojrzeli na niego spłoszonymi oczyma i odetchnęli z ulgą… Wtedy właśnie zauważył u szesnastolatka to samo spojrzenie, które miewał Hans, gdy był po czymś — to zataczające się, wyzywające i nieśmiałe zarazem spojrzenie człowieka niezdrowego wewnętrznie.

Nie pożegnał się z żadnym z nich.

Szedł lewą stroną drogi i mijał pola obsadzone młodymi sadzonkami iglaków, które przyszłej jesieni zostaną rozprowadzone po całym kraju i ozdobią przydomowe ogródki. Wiekszość pochodziła właśnie z tych pól, których co roku było więcej i które sławiły króla róż, Dopplera — pozwalającego swiom różom zakwitać i przekwitać na wielkiek, równej niczym dywan, plantacji — bo sprzedaż kwiatów była nieopłacalna. I był to zaiste piękny widok, te miliony róż mnóstwa gatunków poprzeplatanych ze sobą w rzadkach, tak piękny, że nie można go opisać nawet po tym, kiedy się to widywało codziennie przez kilka godzin. Można tylko wspomnieć zatrzymujące się samochody i wysiadajacych ludzi, którzy przystawali, patrzyli i wciągali w płuca upajający zapach; i tę młodą dziewczynę z Hawajów, śliczną, ciemnoskórą, która pytała, co to jest i czemu służy, i czy może zerwać kkilka kwiatów. Rzadki to był widok: tych róż i tej Hawajki — różyczki wśród róż…

I ten zapach, co zostawał na człowieku i Agnieszka pytała potem w Bratysławie, skąd się bierze. A on nie czuł go już po kilku dniach, tak jak leśnik nie czuje zapachu lasu, a rybak zapachu wody i ryb.

A Doris? Czy czuła go? Nie mówiła nic, a przecież musiała go czuć, gdy przesuwała usta po jego ciele. Doris pachniała inaczej niż te róże, ale równie i zawsze upajająco i w tym była do nich podobna, zwłaszcza nocą, kiedy pieścił jej ciało swoim oddechem. Gdyby miał ją na co dzień, pewnie nie czułby tak wyraźnie. I nie oszłamiałoby go to…

Te róże Dopplera prowokowały wiele porównań, mimo że były takie niemiłosierne, kiedy przychodziło pracować przy nich i człowiek zaklinał się, że nie weźmie więcej żadnej do ręki i nawet nie będzie chciał myśleć o nich. Wciąż jednak odkrywało się je na nowo, indywidualnie i zbiorowo, w pamięci, takie jakie były tam, na owej plantacji. I zawsze przyglądanie się jednej róży wywołuje inne skojarzenia i porównania, niż te, jakie się ma, widząc ich taką wielką ilość — kiedy nawet nie można sobie pomyśleć, że należą do nas, wszystkie, bo nie sposób przyjrzeć się każdej z osobna w zachwycie. To jest przewidziane dla jednej tylko, indywidualnej… Róży i kobiety.

Minął pola i wyszedł na otwartą przestrzeń łąk. Przeszedł mostek i zobaczył ognisko w zaroślach, usłyszał niemieckie rozmowy, nawoływania i śpiewy młodzieży. Wtedy poczuł się jak ktoś, kto idzie tam, gdzie nie ma nic, co byłoby jego, poczuł się obco i nie na miejscu.

Zbliżał się do zabudowań. Znowu pomyślał o Doris, kim ta dziewczyna była dla niego i kim będzie, kiedy wróci do swojego kraju. Wiedział, że nie zatęskni za nią, lecz nie zapomni i przyjdą takie chwile, że będzie jej pożądał. To sfera uczuć i odczuć , na które nie da się wpłynąć.

Cholernie dziwne rzeczy przytrafiają się jednak człowiekowi. Dziwne, niespodziewane i nieprawdopodobne. Jak w filmie. Albo jak w baśni. Ale może właśnie takie jest i powinno być życie?

Sprawdził godzinę. Na miejscu będzie punktualnie, tymczasem poczeka tutaj, u wylotu drogi, przy budce telefonicznej. Zobaczy z dala jej auto, gdyby była wcześniej. Usiadł na murku przy parkanie. Zapalił i czekał.

Dobrze, że Doppler przyjął dwóch sportowców. Otrzymali pokój w starej chałupie na końcu wsi i byli bardzo wdzięczni. Obaj mieli żony i dzieci i byli nauczycielami wychowania fizycznego, w szkołach podstawowych, na rocznym urlopie — i obaj mieli szansę na lepsze na lepsze życie, w końcu na lepsze życie…

Zaświeciły latarnie miejskie. Samochód policyjny zwolnił, niemal zatrzymał się, po czym pojechał dalej. Wiedział, że wrócą za jakiś czas i wtedy zażądają dokumentów. Wstał i ruszył do rynku.

Nie, gdyby już przyszło wybierać, to napewno nie ten kraj. Nie ten. I nie Europa. Te stare, zasiedziałe, konserwatewne społeczeństwa, zamknięte na auslanderów, niechętne i wrogie. I na co byłby im przydatny z bagażem wiedzy technicznej sprzed lat, z innej niemalże epoki, z nieznajomością języka, kultury, zwyczajów i prawa?  Dostałby pracę jak tę, u Dopplera… Nie! Nie, nie, nie! Już lepiej rok w obozie i za ocean, tam gdzie jest ojczyzna ludzi, którzy porzucili kiedyś swoje ojczyzny…

Przypomniał sobie ten wyjazd za Wiedeń, kiedy to Wiktor szukał samochodu i Kamil poradził mu, żeby się wybrać pod obóz, bo tam  nieraz trafia się niezła okazja od tych, co emigrują dalej. Zabrali jeszcze Docenta i weszli najpierw do knajpy w pobliżu obozu, by napić się piwa. Barman obrzucił ich twardym, posępnym spojrzeniem. Musiał już niejedno widzieć w takim sąsiedztwie. Zapłacili i zapytali o drogę. Machnął ręką na wschód i powiedział, że to blisko, za rogiem. Duży, długi budynek za ogrodzeniem. Nie uszli daleko, gdy zobaczyli ów gmach za wysokim metalowym parkanem i bramę z budką wartowniczą. Przystanęli przy niej. Mijały ich wszystkie języki wschodnioeuropejskie, daleko- i bliskowschodnie. Zatrzymywały się przed budką, okazywały dokumenty, wchodziły i wychodziły.

Pytali o samochody i słyszeli, że to za wcześnie, przed świętami Bożego Narodzenia — wtedy wielu wyjeżdża. Są pijani ze szczęścia: wreszcie ich kolej, nowa, wspaniała ojczyzna, której łono, wyłożone dobrobytem, oczekuje ich niecierpliwie; pozbywają się wszystkiego naprędce, za bezcen. A teraz ceny takie, jak przed kościołem na Rennweg.

Nie było nic taniego.

I ten wyrostek, odstawiający taniec na chodniku w blasku latarni oświetlających teren obozu. — Co się gapicie, co?! — Co z tobą, synu? — zapytał Docent. — Gówno! To, kapucyny, że na święta już mnie tu nie będzie, rozumiecie?! — Spływaj, frajerze — odrzekł mu Docent. — Cha, cha, kapucyny! — zakręcił się dokoła i kiedy stanął twarzą do nich, trzymał w dłoniach brzytwę. — No, kapusiński! — krzyknął do Docenta. — Co, pieprzony cwaniaczku, zatrzymasz mnie może? Tyś jest chyba komunistyczny kapuś, nie? I pewnie chcesz mnie zawrócić do tego waszego pierdolonego łagru, hę? Nic z tego, to wam mówię! — wrzeszczał i podskakiwał przed nimi. Ciął brzytwą powietrze. — Ja się wam nie dam, komunistyczne tępaki! Święta w Nowym Jorku, rozumiecie!? W Ameryce! Chodź no tu, kapucynku, a rżnę zaraz! — zakręcił się w kółko i wtedy Docent doskoczył do niego i objął go w pół. Chłopak ciął go przez dłoń, a Kamil kopnął tancerza w jądra i złapał za rękę, która trzymała brzytwę, zakręcił nad głową i wykonał obrót. Usłyszeli, jak coś straszliwie chrupnęło… Zostawili go na chodniku, leżącego i wyjącego. Zaczęli uciekać, gdy z budki wyskoczyły dwie postacie wartowników w mundurach. Uciekali uliczką w bok, przed barem i jeszcze słyszeli wycie tamtego i przez chwilę dostrzegł zwalistą sylwetkę barmana stojącego na schodkach, ze złożonymi na piersiach rękami. Odwrócił twarz w biegu, żeby go nie rozpoznał i szaleńczymi skokami dopadł wozu, zatrzymał się, rozejrzał i pobiegł dalej za swoimi. Potem jeden wybrał się po auto. Nikt nie gonił, nie zatrzymywał, a tamten barman pewnie niejedno widział…

Rynek był dobrze oświetlony i pusty. Znalazł ławkę, z której dobrze było widać budynek poczty i usiadł wygodnie wyciągając nogi. Spojrzał na zegarek. Dziewczyna powinna zjawić się za parę minut. Poczuł znajomy ucisk w okolicy żołądka i lekkie podniecenie. Zawsze to czuł, kiedy wiedział, że za chwilę zobaczy ją po dłuższej przerwie. Obserwował pusty, czysty i ładny rynek małego miasteczka.

I wówczas przypomniał sobie ryneczki miasteczek w swoim rodzinnym kraju. I przypomniał sobie ludzi z tych ryneczków, tych smętnych, brudnych, pijanych mężczyzn z tych smętnych, brudnych, ponurych ryneczków — ugrzęzłych w zapomnianych przez Boga pipidówach…

Więc jaki jesteś, mój narodzie? — zapytał siebie.

Narodzie katolików, wystrojony w niedzielne dni, sunący do swoich świątyń, gdzie za karmę duchową rzucają ci zużyte i jałowe kazania, które niczego już nie uczą, lecz przecież czemuś czy komuś tam służą…

Rozmodlony w Bogu narodzie, budujący świątynie i piękne plebanie, przestronne i bogate — i pozwalający swoim bliźnim umierać w brudzie i zatłoczeniu sal szpitalnych, a następnie bezcześcić ich ziemskie szczątki brudnym, podpitym dryblasom składającym trumny do grobów (a wasi kapłani już są daleko, daleko, bo może oko ich nie może patrzeć na ubóstwo i zwyczaje swoich owieczek, a może jest to nieistotne wobec Boga i wobec Wieczności…), pozwalający swoim dzieciom bawić się w rynsztokach wiejskich uliczek, zatęchłych podwórkach, bramach małych miasteczek i obskurnych placach miast…

Narodzie, grzęznący w obłędzie prywaty, zazdrości, pozoranctwa i zawiści, jaka jest twoja przyszłość…

I nagle poczuł, że nie ma już ochoty spotkać się z Doris. Że już nie będzie mógł jej tamtego powiedzieć w taki sposób, jak sobie zaplanował. Że już nie odpręży się przy niej. Spojrzał na zegarek. Dziewczyna powinna tu być od czterdziestu minut. Odetchnął z ulgą; to dobre usprawiedliwienie.

Rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w kierunku dworca. Ma pociąg o dwudziestej drugiej piętnaście; znajdzie się w Wiedniu przed północą i potem tylko godzina drogi i będzie u siebie, wśród swoich… Nawet dobrze, że tak się stało. Dobrze, że nie przyjechała. Dobrze będzie tak to zakończyć.

 

 

Siedziała na brzegu łóżka, w jednej dłoni szklanka z piwem, a w drugiej papieros. Jej twarz miała znużony, zatroskany wyraz. Wpatrzyła się w okno i nic nie mówiła.

— Dlaczego tu przyjechałaś? — zapytał.

Milczała. Nie poruszyła się nawet.

— Dlaczego, Anno?

Przekręciła w palcach papierosa.

— Chcesz wiedzieć? — zwróciła na niego zmęczone oczy.

— Tak. Jeśli możesz mówić o tym.

Zaciągnęła się głęboko, a potem długo wypuszczała dym.

— Bo nie mogłam już dłużej — powiedziała bardzo płaskim głosem.

Przypatrywał się jej. Była niezwykle ładna teraz, kiedy na jej twarzy panowało to zmęczenie i bezsenność. Była ładna urodą Madonny z obrazka. Jacek krzątał się w kuchni przy herbacie.

— Po prostu! — wyrzuciła z siebie. Wstała i podeszła do okna. — Po prostu przestałam walczyć i musiałam gdzieś uciec od tego. Żeby nie zwariować, rozumiesz?

— Nie — potrząsnął głową.

Uśmiechnęła się blado i wyjrzała na ulicę.

— Bo niby skąd? — mówiła do szyby. — Przecież takie rzeczy nie przytrafiają się mężczyznom. Oni są tylko ich sprawcami, a nie ofiarami, prawda?

Przyglądał się jej. Podobała mu się coraz bardziej.

— Nie wiem, o czym mówisz.

Roześmiała się drwiąco.

— Zapytałeś, dlaczego tu jestem, czy tak?

— Tak.

— No, to właśnie usiłuję ci wytłumaczyć. Chcesz jeszcze posłuchać?

— Naturalnie.

— Po co ci to, Adam? Co ja ciebie obchodzę? Czy ktoś tu kogoś w ogóle obchodzi?

— Znam parę takich przypadków.

— Och, to ty nic nie wiesz! Kamil to zupełnie inna historia. Boże, żeby chociaż połowa tych sukinsynów, co tu przyjeżdżają, była podobna do niego! Byłoby cudownie, prawda?

— Tak myślę. Ale tego się nie zmieni, przynajmniej teraz.

— To też racja — powiedziała.

Odeszła od okna, wtedy on wyjrzał na ulicę. Samochód Kamila stał po drugiej stronie, przy krawężniku, naprzeciw stacji benzynowej

— „Trzeba go będzie przestawić” — mruknął do siebie Turski. I zwrócił się do dziewczyny:

— Więc jak, powiesz mi dlaczego?

Skinęła głową i zaciągnęła się mocno. — Bo wiesz, ja po prostu już nie mogłam. Przestałam walczyć i zdałam się na los. A wiesz, co dzieje się z człowiekiem, z kobietą, w takich przypadkach? Nie wiesz? Nie. Ginie. Rozumiesz? G i n i e !

Pokiwał głową i upił piwa z butelki.

Kiedy wrócił nocą do mieszkania, zastał tylko Jacka. Kamila nie było. Nie było go cały dzień. Poszli spać, a rano, zanim wstali, przyszła Anna i powiedziała im, że Kamil leży w szpitalu, w tym samym, w którym ona pracuje, tylko na innym oddziale i że przesiedziała przy nim całą noc, że przywiozła go policja i że jest pobity, okropnie pobity, ma złamane żebro, że nie powiedział, kto mu to zrobił, tylko chce się widzieć z Adamem, żeby go do niego przyprowadziła.

Usiadł w fotelu przy niej i objął ją ramieniem.

— Podobasz mi się — powiedział.

— Przyjemnie to słyszeć od ciebie — uśmiechnęła się ciężko. — Ale niestety, sama się sobie nie podobam.

Spojrzał jej w twarz i rzekł uprzytamniając sobie nagle, że zaczyna go podniecać:

— To kwestia gustu i tu się różnimy… i… — szukał słów, by jakoś tamto wyrazić, lecz przerwała mu.

Podniosła głowę, wzrok jej się wyostrzył, a głos stał się mniej płaski, gdy z ukrytą niezręcznie nutą radości zawołała:

— Już wiem, co chcesz wiedzieć, c h ł o p i e !

— To także — uśmiechnął się trochę zawiedziony, że nie pozwoliła mu dokończyć. — Ale — spoważniał — chcę także wiedzieć, co takie dziewczyny jak ty, tu robią? Zanim wyjadę stąd i już nie będę mógł zapytać nikogo.

— Ha, bo ty wracasz… No, tak. Więc powiem ci. Przyjechałam tu, bo już nie widziałam dla siebie innego wyjścia. Prześladował mnie mój przełożony…

Umilkła i opuściła głowę.

— Było tak źle?

— Tak. Właśnie było t a k źle! Ale co ty potrafisz z tego zrozumieć?

— Przynajmniej spróbuję, jeśli mi powiesz.

— Ganiał za mną po całym miasteczku — Mówiła znowu zmęczonym, płaskim głosem po nie przespanej nocy. — Ganiał i chciał… wiesz, czego? Zresztą, co tu owijać w bawełnę i krępować się, prawda?

— Jasne. Nie ma potrzeby.

— Więc chciał mnie przelecieć, jak wy mówicie. Chciał mieć mnie w łóżku, w swoim gabinecie, na leżance, podczas nocnych dyżurów, a ja sobie powiedziałam, że przenigdy, że z nim nigdy, z każdym, ale nie z nim! Och, jaki on był obleśny, jaki niemiły! To był po prostu cham i ja naprawdę nie mogłam. Wygarnęłam mu kiedyś, ze jest brudno na naszym oddziale, żeby się tym zajął, tym brudem, rozumiesz? B r u d e m ! Brud w szpitalu i z tego brudu zakażenia! Brakowało proszku, żeby wymyć wanny dla chorych, mydła, strzykawek jednorazowych, wszystkiego! Byłyśmy tylko my, pielęgniarki i robiłyśmy, co było można, za salowe, za lekarzy, za… Ach, Adam! Co ja potem miałam! On się wtedy wściekł, po prostu wściekł się, a ja — gdzie miałam się udać? Chodziłam do komitetu, a on był tam sekretarzem, poszłam do naczelnika, a oni jeździli razem na polowania… Gdzie miałam się udać? Do księdza proboszcza? Jeden był szpital w mieście i mogłam co najwyżej iść na sklepową z moim wykształceniem. Mówiłam sobie, że muszę zostać w tym szpitalu i muszę coś wywalczyć. Boże, jaka ja byłam głupia! Wszystkie baby przeszły przez tę jego leżankę, wszystkie, od salowej po przełożoną. Jak któraś nie chciała, to won! To był psychopata, erotoman, mówię ci! I ja sobie powiedziałam, że ze mną przenigdy. Że ja się pod nim na tej leżance nie znajdę, rozumiesz? Przenigdy!

Uśmiechnęła się blado.

— Może myślisz, że trochę bajeruję? Że niby taka cnotka jestem?

Przyglądał się jej i podobała mu się coraz bardziej. Milczał.

— To wiedz, że nie — rzekła odchylając się na oparcie. — Powiem ci wprost, ze nie jestem. Ale nie pójdę do łóżka z każdym. O, nie! Nie z byle kim!

— A tu podoba ci się?

— Tak. Tu jest zupełnie inaczej. Tu szanuje się człowieka za to, co potrafi. I za to, jaki jest.

— I ciebie szanują, tam, w szpitalu?

— Wiesz, że tak. Mnie i jeszcze jedną Polkę, która pracuje ze mną. Myślę, że jesteśmy po prostu dobre i dostajemy nawet wysokie premie. Pacjenci chwalą nas bardzo i kierownictwo wie o tym. I, Boże, jak tu jest czysto! Tu się chce pracować. Praca jest przyjemnością, taką, o jakiej zawsze marzyłam w kraju, w szkole pielęgniarskiej.

— I nie wrócisz?

— Nigdy. Nawet nie chcę wiedzieć, jak tam teraz jest. Po tym, co tu widać, myślę, że jest bardzo niedobrze. Ja po prostu straciłam wiarę. To nie jest na moje siły. Próbowałam i nic z tego nie wyszło. Czy to moja wina, Adam? Czy nie jestem w porządku?

Zapaliła znowu papierosa.

— Przyjechałam tu z koleżanką — ciągnęła. — Jej to właściwie zawdzięczam, sama bym się nigdy na coś podobnego nie zdecydowała.

— To ta, co razem pracujecie?

Uśmiechnęła się.

— Nie, to nie ta. O tej możesz sobie przeczytać w „Neue Kronen Zeitung”. „Blondes, Polenmädchen…” i tak dalej. Adres, numer telefonu… Była pielęgniarką, jak ja, tylko bez stażu.

— Uhm. No, skoro lubi te rzeczy…

— Nie, Adam — przerwała mu. — To wcale nie jest tak. Kobieta wcale nie musi lubić „tych rzeczy”, żeby się sprostytuować. Czasem są to warunki, uwierz mi. To wcale nie jest tak, jak się wam wydaje.

— Masz chyba rację — zgodził się.

— Z mężczyznami też się to dzieje. Też są takie męskie prostytutki, tu  w Wiedniu, wiesz? I też Polacy. Wiem coś o tym.

Odetchnęła głęboko.

Patrzył na jej zmęczenie popijając z butelki „Schwechater Bier”, dobre, chłodne, którego cały transporter kupował raz na tydzień, bo miało mu wystarczać, ale nie wystarczało często i dokupował w sklepiku na dole, co się zupełnie nie opłacało, bo strata na butelce wynosiła jednego szylinga, i był to cały jeden szyling, za którego w kraju można było kupić.

— Adam?

— Tak?

Wyciągnęła dłoń i przesunęła po jego twarzy. Uśmiechnął się do niej.

Wszedł Jacek z herbatą.

— Muszę jeszcze wyskoczyć do Sparkkasse — powiedział. — Wymienię trochę na dolce. Jest dobry kurs, Adam. 13, 20 za jednego. Tego nie masz nawet u Żydów na Mexico.

— Dzięki, wstrzymam się do czwartku.

— Żebyś nie stracił.

— Dobrze, wymienię dzisiaj połowę, a połowę w czwartek.

— Wymienić ci?

— Dobrze. Podam ci hasło. Wymień 30 tysięcy.

Przeszedł do kuchni, wyjął z kieszeni kurtki książeczkę oszczędnościową i na kartce papieru zapisał hasło dla komputera. Włożył kartkę za okładkę i wrócił do pokoju.

— Masz — podał książeczkę Jackowi.

— Żeby było jasne — powiedział Jacek i wyjął karteczkę z hasłem. — Agnieszka i: 6121976, tak?

— Zgadza się. To imię mojej żony i data narodzin naszego dzieciaka.

— W porządku — powiedział Jacek i włożył książeczkę do kieszeni marynarki. — Idę już.

Zostali sami.

— Masz więc żonę i dziecko? — rzekła dziewczyna ni patrząc na niego.

— Tak się składa.

— Zazdroszczę ci. Chciałabym mieć dziecko.

— Będziesz miała.

— Tak. Chyba z Królem.

— Pobierzecie się?

— Nie wiem… Mieszkam u niego. Z nim. I pewnie któregoś dnia pobierzemy się. Ma masę zalet, i może wtedy przestanie pić. A wówczas będę mu wierna. Nie potrafiłabym zdradzać męża. Straciłabym dla siebie cały szacunek, wiesz? Nie wyobrażam sobie tego.

— Ale żony zdradzają mężczyzn i mężczyźni zdradzają żony.

— Tak. Chociaż z mężczyznami to co innego. Potrafiłabym wybaczyć. Z wami było inaczej od początku świata, nie?

— To chyba jedna z różnic między kobietą i mężczyzną.

Uśmiechnęła się. Wstał i włączył radio. „— Tu jedynka…”

— Zgaś — zawołała.

Przełączył na inny program i znalazł muzykę. Przyciszył i wrócił na fotel.

Siedzieli kilka chwil w milczeniu.

— Adam… — przysunęła się do niego i oparła głowę na jego ramieniu. Objął ją. Pachniała szpitalem i czystością.

— Czy możesz mi powiedzieć, Adam… dlaczego ja pragnę, żeby moje dziecko było Polakiem? Mimo wszystko?

Zastanowił się i potrząsnął głową.

— Nie?

— Nie. — odpowiedział.

— Nie wiesz czy nie chcesz powiedzieć?

— Nie wiem. — A po chwili: — I nie chcę mówić o tym.

Wtuliła się w niego.

— To powiedz mi — szepnęła — proszę, powiedz mi, kim jesteśmy? Kim my jesteśmy? M y  t u t a j ?

— Straconym pokoleniem — rzekł.

— Nie… to już było. To już ktoś gdzieś powiedział.

— Więc jeszcze jednym. Następnym.

— Jesteśmy jeszcze jednym straconym pokoleniem. Czy tak?

— Tak. Tutaj tak. Bo nie tam, w kraju. Nasze pokolenia nigdy się nie zatracały. Ale tutaj tak.

Westchnęła. — Stracone pokolenia. Ciekawe, ile ich jeszcze będzie? I ile już było… Czy ktoś to kiedyś policzy?

— O ile zdąży — uśmiechnął się gładząc jej włosy.

— Myślisz, że…

— Czasem tak myślę.

— Że to kiedyś…?

— Tak. Że to kiedyś.

— Wszystko?

— Chyba wszystko. A jeśli tylko dziewięć dziesiątych, to jaka różnica?

— To będzie straszne!

— Ależ nie. Nie bardziej, niż było. Zdaje się, że tam, w kraju, wielu spokojnie czeka na to. Niełatwo przerazić nas, Polaków.

— Boże, a my wciąż rodzimy dzieci…

— Zawsze tak było.

Milczała długą chwilę. A potem odezwała się już innym tonem:

— Chciałabym, żebyś wpadł do mnie dziś wieczorem.

— Z wielką chęcią. Króla nie ma?

Roześmiała się. — Chciałbyś, żeby go nie było?

— Tak.

— Więc go nie będzie. Jest w Budapeszcie. Wiesz, gdzie to?

— Budapeszt?

— Och, nie! Gdzie mieszkam.

— Nie wiem.

— Zapiszę ci adres.

Wykręciła się z jego objęcia i sięgnęła po torebkę. Napisała adres na kartce.

— Masz mapę?

— Znajdę cię bez mapy na końcu świata, jeśli zażądasz — schował kartkę do kieszeni koszuli.

Uśmiechnęła się ciepło i pogroziła mu palcem. — No, no. tylko nie licz na za dużo.

— Wiem — powiedział. — Można się przeliczyć.

 

 

Kamil leżał na łóżku, w czteroosobowej sali. Kupili mu pomarańcze, jabłka i czekolady i teraz postawili to wszystko na stoliku przy łóżku, obok którego zatrzymała się Anna.

— To on? — zapytał Jacek.

— On, on — odezwał się do nich. Spoglądał na świat lewym okiem i mówił ustami opatulonymi w bandaże.

— Jak twoja facjata?

— Podobno wypięknieje po tym jeszcze bardziej, nie, Aniu? I co ty tu robisz, do diaska? Bijesz rekord na bezsenność?

— Kamilku, przecież musiałam ich wprowadzić — nachyliła się nad nim i pogładziła uspokajająco po wystającej kępce włosów.

— Koisz ból w człowieku, cudowna dziewczyno — Kamil uniósł dłoń, jęknął i opuścił ją natychmiast. — Dzięki ci za to… i w ogóle. Jak, Adam?

— To ty powiedz, jak — odrzekł Adam.

— Ach, poszło żeberko. Poza tym OK. Już mógłbym latać po sztygach. Mówiliście Hermanowi?

— Nie było czasu.

— To powiedzcie, że nie będzie mnie jakiś czas.

— Nic się ni martw.

Zamilkli. Kamil zerknął na dziewczynę. Zauważyła to i dotknęła jego ręki.

— Dobrze — powiedziała. — Idę na papierosa. Jacek?

— Uhm. Też bym zapalił.

— To idźcie — zamrugał do nich Kamil. — I przyjdźcie jeszcze.

Kiedy wyszli, Adam przysiadł na stołku przy łóżku i nachylił się nad nim.

— Idź do Brockiego i odwołaj tę imprezę — wyszeptał Kamil. — Idź jeszcze dzisiaj. Trafisz?

— Nie martw się.

— Dobrze. Ja tu jeszcze jakiś czas poleżę.

— A potem?

— Nie wiem. Jak dam radę biegać, to do Feibry. A jak nie, wracam do kraju.

Zamilkli. Odezwał się Turski.

— Kamil?

Poruszył głową w jego stronę.

— Co takiego?

— Wiesz, kto ci to zrobił?

Głowa wyprostowała się, a oko spojrzało w sufit. — Nie.

— Myślę, że wiesz jednak. Anka mówiła, żeś milczał przy policji.

— Ach, ona…

— Więc powiedz. Kto ci to zrobił?

— Na cholerę ci to?

— Posłuchaj — Adam nachylił się jeszcze bardziej, przytknął twarz do białej maski leżącego — posłuchaj, Kamil. W przyszłą niedzielę wracam do kraju. Tak czy owak. Możesz mi powiedzieć.

Maska drgnęła. Oko spojrzało na niego.

— Taaa, tobie mogę powiedzieć, Adam. Alfonsi.

Zastanowił się.

— Którzy?

— Przypomnij sobie. Ci spod kościoła.

— Ach, te sukinsyny. Za tamto?

— Tak myślę… Sam nie wiem, ale jednemu wtedy zgniotło facjatę.

— No, a my? Ja, Jacek?

— Nie wiem… Chyba nie zapamiętali was. Dopadli mnie, gdy kończyłem robotę. Wytropili mnie w Feibrze, jak przypuszczam. To żadna sztuka… Uwijałem się, chciałem skończyć wcześniej robotę, wpadłem do jakieś bramy na… Nie pamiętam. Obrobiłem wszystkie sztygi, wypadam na ulicę, a oni czekają. Był z nimi jakiś Arab. Ci mnie o coś spytali, a ten trach! A dalej to już naprawdę nic nie pamiętam. Ale to byli oni.

— Hmm… Wiesz, gdzie urzędują?

— Nie, i nie chcę wiedzieć. I ty się nie dowiaduj. Płacę za swoją głupotę i za… Nieważne. Idź do Brockiego.

— Nie przejmuj się tym. Załatwię to jak należy.

Kamil położył mu dłoń na ręce.

— Adaś, tylko nie rób głupstw. Mam nadzieję, że ci to nie w głowie?

— Żadne głupstwa nie są mi w głowie — uścisnął mu dłoń.

— Myśl o sobie, Adam. odwiedzisz mnie jeszcze przed wyjazdem?

— Trudno mi powiedzieć. Postaram się.

— To zostaw chociaż aders.

— Zostawię Jackowi.

 

 

Jacek wysiadł w centrum na Wahringer Strasse, a dziewczynę podwiózł pod dom.

— Tu mieszkam — pokazała wyciągniętą ręką blok za wysokim parkanem. — Pod piętnastym. Domofon jest przy bramie, na murze. Bądź wieczorem. o’key?

— Będę. Zadzwonię sto trzydzieści jeden razy: dwa krótkie, dwa długie…

— Przestań — roześmiała się. Jazda przez miasto orzeźwiła ją. — Nie musimy konspirować do tego stopnia. Zadzwoń raz, ale zadzwoń!

Odczekał w szoferce, aż otworzy furtkę, zamknie ją, uśmiechnie się do niego, pomacha ręką i odejdzie wyprostowanym, lekkim krokiem przez podwórze do budynku w głębi. Miała na sobie przydługi, luźny sweter i dobrze uszyte spodnie. Patrząc na nią uświadomił sobie, że musi teraz pojechać do Brockiego, powiedzieć mu o Kamilu i poradzić się, co może w tej sprawie zrobić. Brocki będzie wiedział i był jedynym człowiekiem w Wiedniu, do którego mógł teraz pójść. Był jedynym człowiekiem, który da mu jakąś wskazówkę — jak to załatwić. Dobrze się stało, ze poznał go wtedy na tyle, by teraz czuć w nim przyjaciela.

Wrócił do centrum, na ten sam parking, gdzie zostawili wtedy fiata Kamila. Zamknął samochód i przeszedł do sklepu. Kupił dwie butelki piwa, kilka bułek i kawałek suchej kiełbasy. Wrócił z tym do auta i ułożył prowiant na półce przed sobą. Przypomniał sobie, że nie ma papierosów, więc wyszedł znowu i kupił paczkę milde sorte w automacie. Tak jak wówczas, kiedy pracował te pięć tygodni w Feibrze i były to najprzyjemniejsze chwile zaraz po tych, które spędzało się na rannej jeździe przez miasto. Zasiadł po rozniesieniu połowy materiału w szoferce z jedną półlitrową butelką piwa, bułkami i kiełbasą. Jedząc obserwował ulicę i czuł się dobrze. Dobrze, bo mógł popatrzeć na ludzi i na wózek postawiony w dali, w polu widzenia, i wiedział, że teraz ci ludzie nie kojarzą go z tym wózkiem i z tymi ulotkami, z ganianiem, wściekłym ganianiem po sztygach — że może patrzeć na nich spokojnie i na luzie… To były dobre chwile. I jeszcze te później, po południu, także na luzie, kiedy mógł połazić bez celu po mieście, pooglądać wystawy, wejść do paru księgarni i wybrać jakąś książkę z regału, podejść z nią do panienki siedzącej przy stoliku, zagadać po angielsku, uśmiechnąć się w odpowiedzi na jej uśmiech, zapłacić, poczekać, aż zapakuje książkę w papier i poda ją, stale się uśmiechając.

Niektóre gebity były całkiem niezłe można było robić bez większych oporów, tak jak ten, na przykład, w którym znajdował się ów kompleks starych kilkupiętrowych bloków bez domofonów przy drzwiach wejściowych i były one stale otwarte. Nie było potrzeby dzwonić i prosić, żeby go wpuścili. Ich verteile Prospekten! — mówiło się uprzejmym, zdyszanym głosem do metalowej kratki w ścianie, za którą znajdował się mikrofon i głośnik. Bywało, że musiał to powtarzać kilka razy, za każdym razem naciskając inny guzik i wywołując innego lokatora. I wreszcie słysząc, jak odblokowuje się zamek, napierał szybko na drzwi, żeby zdążyć. Albo nikt nie chciał otworzyć i wtedy czekał, aż ktoś będzie wchodził czy wychodził i wsmykiwał się przy nim, o ile ten nie zaprotestował, nie krzyknął.

Najgorsze były te stare baby w tych niedobrych gebitach w centrum — jedno mieszkanie w sztydze i to na samej górze. Te grube Frau, niemiłe, wrzaskliwe niemczyzną zdeformowaną przez slang (właściwie to my mówimy austriackim, tłumaczył mu kiedyś któryś z Austriaków u Dopplera. Mamy kilka jego odmian, mówił z dumą. Jednak w końcu przyznał, że naprawdę, to nie zatrudniają tłumaczy), które przystawały na widok roznosiciela reklam i pokrzykując robiły wykład na temat oszczędzania papieru, i w ogóle. Co im odpowiadasz? — zapytał kiedyś Kamila. — A odpierdol się, stara kurwo! — roześmiał się Kamil. — I to skutkowało — milkły nagle, bo może bały się auslanderów, którzy, och! tyle się o nich słyszało, czy uświadamiały sobie, że mówią pod zły adres — a ty nie odchodziłeś z łbem zwieszonym jak u skarconego psa.

Więc niektóre gebity były niezłe, chociaż gorzej za nie płacono. Rozrzucone po obrzeżach miasta, tego starego miasta, zamieszkałe często przez biedaków, życzliwych życzliwością skrzywdzonych przez los ludzi, odbierających ulotki na podwórkach otoczonych niskimi jednopiętrowymi budyneczkami, z których sypał się tynk, przysłoniętymi porozwieszaną na sznurkach bielizną… Dzieciaki bawiły się w piasku przed otwartymi drzwiami mieszkań, przez które widział zagracone, ubogie wnętrza i krzątające się przy kuchniach gospodynie zagadujące do siebie słowiańskimi językami. Czuł się tam lepiej, znacznie lepiej niż w tych nowych, wymuskanych wieżowcach czy niższych, eleganckich jedno- i dwupiętrowych blokach-willach, gdzie każde drzwi były jak forteca i nijak było się dostać na klatkę schodową. Dzwonił, a tu najpierw uchylało się okno i wyglądała naburmuszona facjata i stwierdziwszy prawdziwość prośby: Aufmachen Sie, bitte! Ich trage Prospekten aus!”, otwierała albo i nie, chowając się do środka jak ślimak do skorupy. A jeśli otwierała, wchodził na czyściutkie, szerokie i ukwiecone korytarze i zawieszał plastikowe woreczki na klamkach, cichutko, delikatnie i umykał stamtąd jak duch z lampy Alladyna. Verteiler…

Skończył jedzenie, przeciągnął się i wyszedł z szoferki. Przeszedł przez puste podwórko, zatęchły korytarz i wbiegł na górę. Otworzyła mu hiszpańska dziewczyna. Uśmiechnęła się do niego szeroko i przyjaźnie.

Jerzy Brocki siedział przy stole w salonie i jadł posiłek z kilku talerzy.

— Ach, witaj! — powiedział i obrócił się z krzesłem. Skinął całym tułowiem i wyciągnął dłoń do Adama. — Siadaj — pokazał krzesło po drugiej stronie stołu.

Brocki zawołał do swojej squaw po hiszpańsku. Przyniosła kieliszek na wino i postawiła go przed Adamem. Przysiadła z boku, przy Brockim i wpatrywała się w gościa ciemnymi żywymi oczami. Gospodarz sięgnął po butelkę i nalał wszystkim do pełna.

— O Kamilu już wiem — powiedział. — Miałem telefon. Wypijmy za jego zdrowie.

Adam wychylił kieliszek. Brocki napełnił go natychmiast.

— Zjesz coś, Adam?

— Właśnie jadłem. Dziękuję.

— To mów. Domyślam się, co cię trapi.

— Chyba nie.

— Raczej tak — Brocki uśmiechnął się. Nałożył na widelec kawałek mięsa z plasterkiem ogórka. — Nie przychodzisz tylko w sprawie świerszczyków, czy tak? — włożył kęs do ust i żując powoli wpatrywał się w Adama.

— Nie — przyznał Turski.

Brocki czekał. Skończył żuć, przełknął, popił winem. Odstawił talerze na bok, wytarł usta serwetką i nie spuszczał wzroku z gościa.

— Załatwmy może najpierw to ze świerszczykami — zaproponował Turski.

— Nie widzę przeszkód. Pojedziesz sam.

— A forsa?

— Cała dola będzie twoja.

— Nie o to pytałem. Jak dotrze do ciebie? Chcę wracać z Budapesztu do kraju, a z Kamilem nie byłoby problemu.

— Hmm… To poświęcisz jeszcze jeden dzień.

— Za duże ryzyko. To będzie trochę gotówki, a taki pojazd rzuca się zanadto w oczy. Węgrzy mogliby przetrzepać mnie przy powrocie.

— To prawda — Brocki zastanowił się. — A innym przejściem?

— Jeździć z tą forsą po drugorzędnych drogach? I pieczątka w paszporcie.

— No, tak… I jest problem.

Pociągnęli z kieliszków. Dziewczyna wstała, zebrała naczynia i wyniosła do kuchni.

— I jest problem — powtórzył Brocki. — Nie masz kogoś, komu mógłbyś zaufać? W przyszłym tygodniu dałbym ci jednego Polaka…

— Przyszły tydzień odpada, Jerzy. Zrobię to teraz, albo w ogóle.

— Rozumiem, Adam — powiedział Brocki i otworzył paczkę amerykańskich papierosów. Zapalili i spojrzeli po sobie. — Więc? — zapytał Brocki.

Turski zastanowił się.

— Chyba będę miał kogoś — powiedział.

Brocki podparł brodę dłonią.

— Myślę, że to da się zrobić — rzekł Adam.

— Ktoś, kogo znam?

— Nie. To dziewczyna. Austriaczka. Ona załatwi to jak trzeba.

— Durzy się w tobie?

— To nieistotne.

— Istotne, Adam. Bo jeśli nie wracasz i ona wie o tym, to baby…

— Daj spokój, Jerzy. Nie gadałbym, gdybym miał wątpliwości. I nie będzie wiedziała, co wiezie.

Brocki uśmiechnął się z aprobatą.

— Dobrze. Ustal to z nią i daj mi znać.

Adam wyciągnął się w krześle. Piwo, wino i papierosy sprawiły, że czuł się dziwnie rozluźniony.

— Słuchaj, Jerzy — zaczął. — A teraz następna sprawa…

Zamierzał dokończyć uroczyście: Chcę dostać tych skurwysynów! — i zaklął w myślach na własną głupotę. Zamilkł i patrzył Brockiemu w oczy.

— Już ci mówię — skinął głową Brocki. — Ci alfonsi nagrywają panienki dla paru nocnych klubów. A zamieszkują czynszówkę przy Heilranger Strasse 10. To ósmy Bezirk. Co ci Kamil naopowiadał?

Powtórzył mu. Brocki pokiwał głową w smętnym zamyśleniu.

— To nie było zupełnie tak — wyjaśnił. — Kamil zmyślił to dla ciebie. On się dowiedział po prostu o swojej szwagierce… znasz ten temat?

— Obiło mi się o uszy.

— Ano, właśnie. Więc dowiedział się, że miał czy ma tu przyjechać jego brat, poszedł do niej załatwić to jakoś. I został załatwiony. I jeszcze jedno, Adam. Daleki jestem od sugerowania ci czegokolwiek, ale jeden z tych typów, ten wyższy, łysy ma schorowane serce. Podobno poważnie schorowane.

Turski pokiwał głową.

— Tak — westchnął. Wstał i wyciągnął dłoń. — Dziękuję ci, Jerzy. Pozdrów ode mnie swoją dziewczynę. Ma tyle uroku, powiedz jej to za mnie.

Otworzył szoferkę i usiadł za kierownicą.

Nagle wszystko diabli wzięli. Tych kilka spraw, które mogły pójść gładko i ułożyć się w jeden ciąg przyjemnych wydarzeń, rozegranych na luzie w tym ostatnim tygodniu — pogmatwało się tak nagle, złośliwie, że aż miało się ochotę wyć, wyć, wyć… Co, oczywiście, niczego by nie zmieniło, tak jak nie zmieniało nigdy w podobnych przypadkach, gdy raptem coś bierze w łeb, potem jeszcze coś się, i jeszcze, i nagle czujesz jak wali się cały świat wokół ciebie — i myślisz, skąd wytrzasnąć dość energii i odwagi, by to przetrzymać, pozałatwiać i wyprostować, póki to ma jeszcze jakiś sens.

Dlatego trzeba to jakoś załatwić. Jest na to kilka dni, kupa czasu. Bez ryzykanctwa i innych idiotyzmów, ale tak, by nabrała sensu dramaturgia rozegrana tak dobrze u Brockiego, żeby nie wlokło się to za człowiekiem jak jakieś niemiłe świństwo przylepione do buta. Bo trzeba wrócić do kraju i dobrze byłoby wrócić cało i zdrowo.

Trzeba więc przemyśleć wszystko i zastanowić się dobrze. W końcu takie rzeczy się zdarzają. I nie ma obawy, żeby ktoś się kiedyś dowiedział, że to za Kamila. Chłop wyjdzie z tego i będzie zdrów, więc nie ma potrzeby, żeby któremuś z tych sukinsynów, któremuś z tych alfonsów, miało się coś większego przytrafić. Może uda się ich porządnie nastraszyć, tak żeby zostało im to w łepetynach na długie lata — i to wystarczy. Wyjedzie i nie zostawi żadnego długu nie spłaconego…

 

 

Przywitała go uśmiechem stojąc w drzwiach, odświeżona, niższa niż mu się to uprzednio wydawało, ubrana w płaszcz kąpielowy, z rozrzuconymi mokrymi włosami. Odsunęła się na bok i wszedł niosąc pękatą bulelkę gronowego wina.

— Ładne mieszkanie — powiedział rozglądając się z przedpokoju.

— Tak — zgodziła się zamykając drzwi na zasuwkę i łańcuszek. — Lubie je bardzo. — Wejdź dalej — wyminęła go lekkim, swobodnym krokiem.

Zsunął obuwie i przeszedł do pokoju. Postawił butelkę na niskim stoliku przed kanapą i spojrzał na dziewczynę. Otwierała barek w regale.

— Napijesz się kawy? Jesteś głodny? A może życzysz sobie czegoś jeszcze? — wystawiła na półkę jakieś szkło i butelki.

— Głodny nie — odpowiedział. — Kawy napiję się chętnie, a życzenie mam jedno specjalne.

— Tak? — spojrzała krótko na niego.

— Wanna gorącej wody lub kilka chwil pod prysznicem.

— Przygotuję ci kąpiel — przeniosła na stół tacę ze szkłem i kilkoma butelkami alkoholi. — Tymczasem usiądź tutaj i wybierz coś dla siebie. Mnie nalej koniaku. To na początek, potem przyniosę żytnią. Mrożę ją od rana.

— Wspaniale — powiedział i nalał do dwóch kieliszków trunku z matowozielonkawej butelki. Trącili się i wypili staojąc.

— To mi dobrze zrobi — dolał sobie jeszcze.

— Jesteś bardo zmęczony?

— Nie. Ale chciałbym się odprężyć po tym dniu.

— Paskudny był, co?

Kiwnął głową i usiadł na kanapie.

Przesłąła mu pokrzepiający uśmiech i wyszła do kuchni. Wyciągnał się wygodnie i poczuwszy nagle ciężkie zmęczenie złożył głowę na oparciu. Obserwował ją spod przymkniętych powiek, ociężały wewnętrznie, stępiony, zdający się na jej działanie — i kiedy to sobie uświadomił, pomyślał, że to musi być jeszcze skutek tamtej choroby. Sączył wolno łagodny trunek, delektując się smakiem, zapachem i czując jak przenika w krew, rozgrzewając ciało.

Widział, jak zbliża się ponownie do stolika, stawia na nim jakąś tacę z wysokimi szklamkami wypełnionymi pomarańczowym napojem z kosteczkami lodu, potem znika w korytarzu i widział ją nadal, nawet wtedy, kiedy już tylko słychać było otwarcie drzwi, szelest puszczonej do wanny wody, stuknięcie szklanych przedmoitów zdjętych i ustawianych powrotnie na półkach, widział ją nadal, jak nachyla się nad wanną, sprawdza dłonią temperaturę wody, prostuje się, zagląda w lustro, odgarania włosy i przesyła swojemu odbiciu uśmiech Mony Lisy, odwraca się, wychodzi, przymyka drzwi za sobą, gasi światło i znowu pojawia się jej rzeczywisty obraz, identyczny z tym, jaki obserwował przed chwilą, przysiada się do niego i mówi:

— Zaraz będziesz mógł iść.

— Doskonale. Ratujesz mi życie, cudowna dziewczyno.

— Daj spokój — śmiejąc się sięgnęła po butelkę. — Nalać ci jeszcze przed kąpielą?

— Nalej — wyciągnął rękę z kieliszkiem. — A tamto jest prawdą. Cudowna dziewczyna ratuje moje nic niewarte życie.

— Przestań, bo się pogniewam. A w ogóle, to dlaczego ci nalewam, skoro zaraz idziesz się kąpać?

— Nie przejmuj się. W każdych warunkach trzymam głowę nad wodą.

— No wiesz co! — wstrzymała butelkę nad jego kieliszkiem — tego nigdy nie zapomnę. O Boże, i pomyśleć, że to byłeś ty.

— A jak już lecę i mam spaść, to na cztery łapy — dodał. — Co za cholerna natura!

— Co mówisz? — nalała mu trochę i odstawiła butelkę. Upił łyk i rozprowadził alkohol po podniebieniu językiem. Patrzyła na niego i czekała, aż odpowie.

— Przepraszam cię — podciagnął nogi i wyprostował się. — Rozgadałem się od rzeczy. Myślałem, że odebrałaś tamto o wiele gorzej.

— Z tym pływaniem? Było fantastyczne! — roześmiała się. — Czy to, że cię zaprosiłam, nic ci nie daje do myślenia? Ty byś tego nie zrobił nigdy.

— To prawda — przyznał. — Mam nieraz trochę szczęścia do kobiet, ale brak mi śmiałości. Spodobałaś mi się i to mnie onieśmieliło.

— Aha! Zwłaszcza wtedy! W tym onieśmieleniu rozebrałeś się przy mnie do naga i wskoczyłeś do wody. Co sobie myślałeś wtedy o mnie?

Słuchał jej głosu, zupełnie innego niż wówczas, teraz przeplatanego śmiechem, podniecającego.

— Wtedy było nas dwóch — wujaśnił. — Jeden bardzo cię pragnął i był gotów na wszystko, a ten drugi powstrzymywał go i tłumaczył, że to niemożliwe.

— Idiota! Nie, przepraszam — położyła mu dłoń na ramieniu — przecież my się jeszcze nie znamy tak naprawdę. Ale dlaczego miało to być niemożliwe?

Uśmiechnął się.

— A mogło być?

— Teraz już się nie dowiesz — zdjęła rękę — skoro wtedy nie próbowałeś. Widzisz, ile straciłeś? Ale powiedz, dlaczego z góry tak uważałeś?

— Powiedziałem ci. To przez tę moją nieśmiałość, a poza tymm jesteś dziewczyną Króla, nie?

— No i co z tego?

— To zobowiązuje, czy nie? — mruknął niepewnie, czując, że brnie w coś nieprzyjemnego.

— Do niczego nie czuję się zobowiazana, wyobraź sobie. Ani aj nie zobowiązywałam jego, ani on mnie. Nie rozumiem, jak mogłoby być inaczej? Przecież nic mu nie obiecywałam i nie jestem jego żoną. Nie jestem niczyją własnością, Adam.

— To fakt — przyznał pociągając z kieliszka. — Ale mieszkasz z nim.

— Posłuchaj. To jest jego mieszkanie i mieszkam z nim. I gotuję mu, noszę do pralni, prowadzę dom. I jeszcze sypiam z nim. Jest to potrzebne jemu i jest to potrzebne mnie. I przy tym wszystkim czuję się wolna. W o l n a, rozumiesz? Czuję się wolna i w porządku. I jeśli chcę się przespać z kimś, to robię to. Bo mam to, czego nigdy nie miałam w kraju: jestem niezależna materialnie i mogę wynająć sobie taką chatkę za dziesiątą część mojej pensji, bez Króla. Ale wy wszyscy podchodzicie wciąż jednakowo do kobiet  i nie potraficie wyzwolić się z tego durnego przekonania, że skoro kobieta mieszka u jakiegoś mężczyzny, to jej pupa staje się jego własnością i może sypiać wyłącznie z nim!

— Aniu…

Już nie było wesoło i klął się znowu za te rozmowy, które miały tłumaczyć go z tego, że kiedys zachował się w określony sposób — ale go nie tłumaczyły, tylko psuły wszystko, psuły nadzieję na rozluźnienie, które właśnie przychodziło, i poczuł się znowu napięty, tak jak był przez cały ten dzień. Spieprzyłeś to do końca, powiedział sobie w myśli i westchnął. Spojrzał na dziewczynę, już nie uśmiechniętą, lecz spiętą podobnie jak on i podniósł się.

— Wybacz mi, Anno — powiedział. — Strasznie mi przykro. W rzeczy samej jestem okropnie gruboskórnym chamem, niestety.

Nie odpowiedziała. Nachyliła się nad stołem i oparła głowę o blat.

— Wszyscy tacy jesteście — powiedziała do dywanu.

— Nie, nie wszyscy. Niektórzy są całkiem w porządku i nie gadają niepotrzebnych głupstw.

— Nie wierzę — potrząsnęła głową wciąż opatrą o stolik. — Nie ma żadnych innych. Jesteście tacy sami, tylko wyrażacie się inaczej.

Cieszył go ten stłumiony głos. Cieszyło go to, że chce jeszcze w ogóle z nim rozmawiać. Ale to i tak był koniec.

— Pójdę już — powiedział. — Dziekuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś i do zobaczenia.

Ruszył przez pokój, wyszedł na korytarz i zatrzymał się przy drzwiach wyjściowych. Woda z otwartych kranów wciąż napływała do wanny. Zawrócił i odezwał się do dziewczyny:

— Czy mam zakręcić tę wodę w łazience, Anno?

Wciąż pochylona, z głową na stole, z rękami opuszczonymi luźno w dół zaczęła się nagle trząść cała, a czoło stukało o drewno blatu.

— Aniu… — zbliżył się i położył dłoń na jej ramieniu. — Aniu, bardzo jest mi…

Poderwała się i spojrzała na niego oczami pełnymi łez. Wybuchnęła śmiechem i ten śmiech wyciskał jej łzy z oczu. — Boże, Adam! — zawołała. Nie mogła się uspokoić. — O Boże! Oczywiście… idź! — wyciągnęła dłoń i pogładziła go po twarzy. — No, idź i zakręć te krany, cha, cha! Przepraszam cię, och! Adam, jesteś cudowny! Naprawdę jesteś cudowny! Zaraz przyniosę ci świeże ręczniki, idź już — popchnęła go w stronę korzytarza. — I nie zapominaj o jednym: kiedy wychodzisz od damy, musisz ją najpierw poprosić o zgodę. Zapamiętasz?

— Jeszcze jak — potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Boże, ale mi dajesz szkołę, dziewczyno!

— Musimy jakoś uczcić tę pierwszą lekcję, prawda? — patrzyła na niego uśmiechnięta szczerze, dziewczęco, pociągająco. Nalała do kieliszków i stuknęli się. — Nawet tu, w Wiedniu, możesz nauczyć się czegoś o kobietach.

— O, tak — zapewnił ją.

Potem leżąc wyciągnięty w wannie, w gorącej wodzie pokrytej grubą warstwą pachnącej sosnowym lasem piany, myślał o niej, od początku do końca, do dnia dzisiejszego i przyznał rację tym wszystkim, którzy nie rozumieli kobiet i przyznawali to publicznie.

…a jeszcze potem, kiedy leżąc na kanapie w jeej mieszkaniu, a właściwie to nie w jej mieszkaniu, a w jego mieszkaniu, miał ja przy sobie, nagą, rozluźnioną, z głową leżącą na jego ramieniu, pieszcząc jej piersi, myślał znowu, czy czasem owe wszelkie wypowiedzi mężczyzn, którzy mieli przywilej publicznego wypowiadania się na temat niemożności rozszyfrowania natury kobiet, nie pochodzą od ograniczonych erotomanów mających za sobą kilka niepowodzeń z nimi. Zastanowił się zaraz, dlaczego zjawisko to nie jest symetryczne i dlaczego kobiety nie wypowiadają się na temat tajemniczej natury mężćzyzn? Odwrócił się, gotowy przedyskutować tę sprawę z Anną, ale jej ciemne włosy pokrywały jego ramię. Leżała odkryta, naga, więc uniósł głowę i patrzył na nia jakiś czas, a następnie uchwycił leżący na dywanie koc i przykrył ją i siebie. Przytulił się do niej możliwie największą powierzchnią ciała i zasnął.

Obudził się nocą, przed świtem. W kuchni paliło się światło i ujrzał ją tam, w swojej koszuli, za dużej, luźnej, jak krzątała się przy stole, odwrócona tyłem, szczupła, powabna, ogromnie podniecająca.

Leżał na kanapie nago. Koc zsunął się na dywan, sięgnął i nażucił go na siebie. Dziewczyna odwróciła się.

— Nie śpisz, Adam?

Uderzyło go coś w jej głosie, coś czego wcześniej nie było, a miało związek z barwą, akcentem i chyba również z sytuacją. Tak, pomyślał z zadowolenie — z pewnością ma to związek z tą sytuają i z tym, że to zrobiliśmy. Zdecydował, że tak właśnie musi być, bo mu się bardzo spodobał ten jej głos, jego barwa i ton. i jednocześnie oszołomił go widok jej drobnych, nie zasłoniętych przez koszulę piersi.

— Co za piękna zjawa — powiedział. — I do tego mówi.

— I na dodatek jest głodna — roześmiała się. — Zjesz coś?

— Owszem, mam na coś ochotę — ugryzł zębami powietrze.

Powędrowała spojrzeniem ze jego wzrokiem i nagle zapięła koszulę pod szyją. — Jesteś okropny — powiedziała z wyrzutem.

— Nienasycony — odrzekł. — A nienasyceni mają być zaspokojeni, tak mówi Pismo Święte, wiesz dziewczyno?

— Chyba żartujesz!

— Nic podobnego. Co prawda, sam je piszę, ale inni mogli — a na dodatek moje imię upoważnia mnie do tego. Sama zobaczysz, za kilkaset lat…

— Adam — przerwała mu. — Nie lubię żartów na ten temat.

— Przepraszam — rzekł natychmiast. I po chwili: — Ale gdybyś chciała jeszcze posłuchać…

— Nie chcę — odwróciła się do stołu.

Podniósł się i stanął w drzwiach.

— Nie chciałem cię urazić — powiedział — lecz jeśli kiedyś paru fajnych facetów dało sobie dobrze i zaczęli mówić językami — co, jak wiesz, u nas w kraju jest wręcz nagminne i zawsze po wypłacie pół narodu gada językami — i zrobiono z tego sakrament, to i z mojej gadki może wyjść całkiem udana historia. Tylko tyle — uspokoił ją szybko, gdy odwróciła się do niego z nożem w dłoni. Wycofał się na kanapę, usiadł i przykrył kocem.

— I zrobiłabyś to? — zapytał z przerażeniem.

— Jeśli nadal będziesz mnie prowokował — roześmiała się. — A jak wytłumaczysz te płomyki nad głowami? — podeszła do stołu i zapaliła papierosa.

— Oparami. Musiały im nieźle parować czachy po takim zabiegu, nie?

— Masz dziwny stosunek do tych spraw — powiedziała.

— Uwielbiasz przecież religijne dyskuje — przypomniał jej i również zapalił.

— Tak — usiadła na oparciu fotela. — Potrzebuję czasem tego i jest mi to pomocne w wielu rzeczach, gdy nie mogę sobie z czymś poradzić.

— I taka historia jest ci w czymś pomocna? O dwunastu Żydach, z których jeden był zdrajcą, drugi parszywym tchórzem, a reszta zachowała się zupełnie nie tak, jak powinna, po zobaczeniu swojego mistrza — gdy im zabierali go do pierdla?

— Wiem, o co ci chodzi — powiedziała. — Ale wybacz, nie jestem przygotowana na takie rozmowy. Może kiedyś, Adam?

— Może kiedyś — zgodził się i opadł na poduszkę.

Może kiedyś — powiedział do siebie w myśli. — wszystko ma swój czas, więc może kiedyś… Bo jest czas wojny i jest czas pokoju. Jest czas nienawiści, więc musi być czas miłości. Czas bogactwa i czas ubóstwa. czas pożadania i czas zaspokojenia… Czas Dziewicy i czas Kurwy… Czas świętego i czas alfonsa, czas psychotaty i czas mędrca… Ale one wszystkie są naraz i dlatego czas jednego jest czasem drugiego — czas dziewicy jest czasem kurwy, czas bogactwa jet czasem ubóstwa i czas alfonsa jest czasem świętego — i czas łajdaczenia może być czasem rozmyślania.

Patzrył na nią, znowu stojącą tyłem do niego, przed stołem, i studiował wzrokiem kształt jej nóg, gładkich łydek, kolan i niesamowicie pociągających ud, które do połowy zasłaniała jego koszula.

         Jeśli zdarzyło ci się mieć kobietę, która potrafi się oddać bezgranicznie, bezwstydnie, nie pytając co było, co jest i co będzie, to wiesz , że oddaje tobie całe swoje jestelstwo i chwila z nią zamienia się w wieczność całą… Wiesz, że roszkosz przenika ciało, którym jesteście, bardziej to czujesz niż wiesz…  Odpływasz w przestrzeń bezkresną, w bezmiar czasu… ten czas jest waszym czasem…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.