Miot – obszar lasu, najczęściej prostokąt ograniczony drogami, ścieżkami, rzeczkami, opolowywany podczas jednego pędzenia.

Pędzenie – wypłaszanie przez nagankę zwierzyny z miotu, na linię myśliwych.

Loftka – nabój z kilkoma kulkami, 6 – 9 sztuk w zależności od kalibru broni. Zabroniony w myślistwie.

 

Na dziki poluje się indywidualnie z podchodu, z zasiadki albo zbiorowo. Wówczas brałem udział w polowaniu zbiorowym.

 Był styczeń, ale bezśnieżny i przeczesywaliśmy na ślepo miot za miotem. Gdyby był śnieg, moglibyśmy najpierw go obciąć, czyli obejść i sprawdzić czy do środka nie prowadzą jakieś ślady watahy. Jeśli  jest  wejście, a nie ma wyjścia, to wiemy, że w miocie są dziki. Albo inna zwierzyna.

Dopiero wtedy prowadzący rozstawia ludzi, a do środka wchodzi dwóch z psami i zaczyna się najważniejsza część zabijania.

Tamten miot miał był ostatnim w owym dniu. Ba, w całym sezonie. Przydzielono mi dobre stanowisko na winklu, w niewielkim rozdołku, gdzie była spora szansa, że jeśli dziki zaległy w środku, to ruszone odbiją na mnie i będą miał szanse strzelać ze swojego sztucera. Podczas rozstawiania myśliwych prowadzący bierze pod uwagę wcześniejsze dokonania. 

W nagankę poszedł Wiesiek i Janusz, każdy z nich miał dwa psy do podkładania. Kiedy już trochę się oddalili, nie wytrzymałem. Byłem znużony biernym wystawaniem na ścianach lasu z nadzieją, że coś wyjdzie akurat na mnie. Chciałem się rozerwać, pochodzić przy psach, być w ruchu.

Świadomie łamałem regulamin, ale miałem to gdzieś, chłopaki niknęli mi z oczu wśród drzew, ruszyłem za nimi z kopyta, w dół leśną drogą. Po prawej las był   wysoki, rzadki, z lewej porastały zagajniki sosnowo-świerkowe.

W pewnej chwili zobaczyłem jak odbijają w lewo, znikali mi z oczu.  Przystanąłem. Cisza. I naraz odezwały się psy, jazgot, a moment później padł strzał.

Podbiegłem wyżej, przeładowałem i znów stanąłem żeby się zorientować co się dzieje. Psy ucichły, słyszałem tylko chrapliwe chrząkanie dużego dzika za ścianą gęstego młodnika, próbowałem ustalić kierunek, zlokalizować, naraz psy odezwały się znowu, gwałtownie, ujadały zaciekle z kilku miejsc naraz, trzaskały gałęzie, zwierzęta przeciskały się przez zarośla, ale nie widziałem żadnego.

Padł drugi strzał, i trzeci, rozległo się kwiczenie trafionego zwierzaka, psy wciąż ujadały cienko i wściekle, oszczekując watahę, zrobił się wielki zamęt, a nad nim górowało ciężkie warczenie lochy. Padły następne dwa strzały i zrozumiałem że muszę tam wejść jeśli mam dojść do strzału, zacząłem się przebijać się przez świerczynę do tamtych, wydostałem się na maleńką polankę i naraz zobaczyłem przemykającego średniego dzika, walnąłem do niego z przyrzutu, przeładowałem, namierzyłem następnego, złożyłem się i strzeliłem gdy muszka siadła mu na komorze, dzik wpadł w gęstwinę, rozglądałem się za następnym, zwierzaki śmigały gąszczu, za nimi psy próbujące je osadzić na zadach, było wielkie zamieszanie, hałas, kwik, trzaski i trudno było się złożyć, psy wyskakiwały na linie ognia, zasłaniały sobą rozbiegane dziki, gdy te wciskały się w gęstwinę, by się od nich uwolnić chociaż na chwilę.

Zobaczyłem naraz przed sobą Wieśka, składał się starannie, powędrowałem spojrzeniem za linią lufy jego strzelby i zobaczyłem wielkiego dzika wchodzącego między niską świerczynę. Wiesiek wypalił, dzik szedł dalej jakby nie przyjął kuli, więc teraz ja się złożyłem, starałem się ulokować muszkę na karku, dzik odchodził, już prawie znikał wśród niskich gałęzi, strzeliłem, przeładowałem, zwierz przysiadł na zadzie, odpuściłem go i zacząłem rozglądać się za innymi, gdy znowu zza ściany młodnika rozległy się strzały, zakwiczał trafiony w kręgosłup przelatek. To była robota Januszka.

Psy przebiegły mi pod nogami, wpadły pod rozłożystego świerka i osaczyły tam następną sztukę, głęboko pod niskimi konarami, przyklęknąłem  żeby dojrzeć cokolwiek, minął mnie Wiesiek, zabiegał z boku, wpychał do luf nowe naboje, widziałem jak zamyka broń, ustawia się po drugiej stronie odcinając dzikowi drogę ucieczki, złożyłem żeby mieć go muszce gdyby się wyrwał od psów, Wiesiek zaczął się drzeć do mnie żebym nie strzelał, bo psy, odkrzyknąłem że wiem, uważam, dzik wreszcie ruszył, wybiegł na niego i dostał do boku, zwalił się w ogniu i naraz wszystko ucichło.

Psy biegały w kółko, zdyszane, w każdym możliwym kierunku, przeczesywały teren, wpadały pod rozłożyste gałęzie, wypadały, lecz nic już nie było.  Pojawił się Janusz.

Januszek przygniata dzika kolanem do ziemi, butem przyciska mu pysk i wbija nóż w szyję tam, gdzie się  powinna znajdować tętnica. Dzik kwiczy, milknie, kopie przez chwilę biegami, z rany wypływa posoka, nieruchomieje.

 Naraz słyszymy szelest, odwracamy się i patrzymy jak z pomiędzy świerkowej gęstwiny wypełza locha, ciągnie, wlokąc za sobą na pół odstrzeloną nogę, w stronę Januszka wciąż klęczącego nad młodym.

  Patrzymy na nią w zdumieniu, widzimy, że jest ciężko ranna i nie rzuci się na żadnego. U uda zwisa jej kawal skóry, odsłaniając połać żywego czerwonego mięsa, a na jej końcu buja się bryła mięśnia oderwanego kulą.

Przeładowuję, mierzę za szybko, bo chcę to zakończyć, strzelam z kilku kroków w łeb lochy.

Ta podciąga się dalej, już wolniej, przystaje, siada na zadzie i postękuje chrapliwie.

Locha nie ma już siły iść dalej. Przysiadła i patrzy w stronę Januszka, który wybiera numer łowczego.

Wiesiek grzebie w kieszeni, wyciąga nabój, łamie broń, wpycha nabój do komory, zamyka, podchodzi na trzy kroki do lochy i starannie się składa do strzału. Mierzy w łeb długo, strzela i locha się wali na ziemię.

Januszek łączy się z łowczym. Krzyczy żeby przysłał ludzi i samochód na kilka dzików. Nie wie na ile, trzeba poszukać. Pyta czy padło coś u nich. Rozmawia, Wiesiek rozładowuje broń, ja rozglądam się po lesie, pogubiłem  kierunki i zastanawiam się gdzie strzelałem do swojego pierwszego dzika. Chłopaki znają ten teren lepiej od mnie, tutaj się wychowali od dziecka, nie będzie problemów.

Przyglądam się losze, nie mogę pojąc jak moglem spudłować do niej z kilku metrów. Januszek nie patrzył, Wiesiek jakby tego nie zauważył. Ok.  Mogła być to gałąź na drodze, kula zrykoszetowała. Nikt nie posądzi mnie o pudło w takiej sytuacji, mam swoją renomę.  Jakieś pocieszenie.

Januszek składa aparat i chowa do kieszeni.

Psy Januszka wróciły, dopadły do lochy, zaczęły ją szarpać za uszy i zad. Januszek przyklęka przy nich, schylamy się, głaszczemy jego psy, chwalimy, że zrobiły dobrą robotę.

Wiesiek mówi:

Ściągamy dziki i układamy na boku jeden przy drugim. Liczymy, wciąż dwóch brakuje. Mogły pójść, Januszek przyciąga na sznurku swojego przelatka. Rozchodzimy się, Wiesiek krzyczy, że znalazł następnego, spieszę tam, oglądam. Dostał do boku na komorę i przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów.

Januszek chodzi między drzewami wokół miejsca gdzie strzelał do dzika który poszedł. Nie może uwierzyć ze spudlił.

Znowu liczymy dziki, nie jest wiele do liczenia, ale to sprawia przyjemność. Ponownie rozchodzimy się po lesie, znowu Wiesiek woła, znalazł jeszcze jednego, leżał przy pniu starej sosny. Padł od kuli ze sztucera, uspakajam się wreszcie. Ściągamy go do pozostałych.

Pojawiają się psy Wieśkowe. Są porządnie zziajane, kręcą się między dzikami, wąchają ale już ich nie szarpią. Powraca spokój. Wiesiek zajmuje się psami, głaszcze je i przytula, te liżą go po policzkach.

Od drogi nadciągają chłopaki.

Trzeba przeciągnąć wszystkie dziki po ziemi, do samochodów, kilkaset metrów pod górę, załadować i zawieźć do wsi. Dzik Zośki nie został podniesiony, ktoś musi pójść z psami i spróbować go dojść. 

Januszek zwołuje swoje psy, tych nie ma, poszły w las znowu. Łowczy mówi do Wieśka:

Wiążemy pętle na linkach i zaciskamy dzikom na gwizdach, będziemy je ciągnąć po dwóch, na zmianę, do samochodów.

Wracają psy Januszkowe, biegają pomiędzy nami, obwąchują i szarpią leżące na drodze dziki, wyskubują im sierść. Kto ma jakieś kanapki, oddaje psiakom.

Układamy pokot starannie, jedna sztuka przy drugiej, do zdjęć. Nikt nie ma aparatu, robimy więc komórkami, nagrywam na swoją krótki filmik. Panuje podniosły nastrój, w historii koła nie było takiego wyniku. Łowczy pyta sekretarza. Ten mówi, że od ponad trzydziestu lat, jak koło istnieje. Najwięcej padło w dziewięćdziesiątym ósmym, na wigilijnym. Trzy. Teraz siedem, a może i osiem, jeśli ten Zośki się znajdzie. I to wszystko z jednego miotu.

Ktoś się odzywa:

Jedziemy do wsi, do zagrody Zdzicha. Wyładowujemy dziki z aut, szykujemy miejsca do oprawiania. Locha jest ogromna, podciągamy ją we trzech na linie przerzuconej przez gałąź śliwy.

 Każdego dzika trzeba wypatroszyć, oskórować, podzielić na porcje. Zośka podchodzi z wiaderkiem  i pyta czy jest wątróbka.

Podjeżdża samochód z Wieśkiem i Januszkiem. Otwierają bagażnik, wyrzucają na ziemię dwa dziki. Przerywamy robotę i idziemy popatrzeć. Łowczy odzywa się:

Wracamy do oprawiania dzików.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.