którejś nocy….kwiecien 2008. 

Obudziłem się o trzeciej nad ranem

A moje myśli już na mnie czekały

Wspomnieniem ubiegłego wieczora

Gdym siedział na ściętej sośnie

W zasiadce z prostych desek kilka

Metrów nad ziemia…

 

Jakżesz spokojnie!

Ucichł już wiatr szeleszczący w konarach

I ptaki dawno śpiewać przestały

Drzewa wydają się stać nieruchomo

I nic nie robić

A przecież wiem, że w ich ciałach

Burzliwe się toczą procesy

Jak zawsze to bywa, gdy wiosna

Toczy soki wytrwale z gleby

I budzi do życia nowiutkie listki

Które przychodzą na świat w ustawicznym wzroście

 

Zaszczekał kozioł!

Gdzieś w głębi lasu przede mną.

 

Ale się rozdarł!

Coś go musiało porządnie wystraszyć

Przecież nie ja to byłem

Bom nie uczynił najmniejszego szelestu.

Wiec co?

Może dziki wreszcie nadchodzą?

Może jelenie przeciskają się przez zarośnięte mokradła?

Może to inny kozioł?

Bądź koza?

 

Znów nadleciała słonka

Zwiastując swój lot niskim chrapaniem

I świdrującym piskiem…

Przeleciała, nie była na strzał,

Prędka i niecierpliwa.

Ale i tak bym nie strzelał

Bo zakaz.

 

I dobrze. Jakże przyjemnie się słucha tego chrapania

Wiedząc ze nie ma potrzeby ani odruchu

Podrzucenia broni w powietrze

By spuścić ją celnym strzałem

Na ziemie wilgotną, w trawy…

Niebo jest jasne, za chwilę

Księżyc wyłoni się nad korony

Sosen i brzóz

I oświetli swym srebrnym blaskiem

Całą polanę…

 

Już się to dzieje

O! , już powoli wychodzi

Jak bardzo odmienia wszystko, co widzą

Me oczy

Jest pięknie!

Srebrzystym światłem kreuje

Niezwykłe

Swe przedstawienie

O! Widać już jak bieleją pnie

Smukłych brzóz po przeciwnej stronie

Strumienia

Biorę do ręki lornetkę

Spoglądam i widzę

Krzaki, zarośla a nawet pojedyncze gałązki…

 

I nagle!

Wtedy Cię usłyszałem!

Chociaż nie wiedziałem jeszcze kim ani czym jesteś

W owej chwili byłeś tylko suchym trzaskiem

Pojedynczym i bardzo odległym

Chrustu wyścielającego dno lasu

Nie powiem bym się specjalnie tym przejął

Może piętnaście lat wcześniej?

Ale od tamtej pory sporo się nasłuchałem

Podobnych dźwięków

Które nie zwiastowały żadnego zwierza

W zasięgu strzału

Więc czekałem spokojnie.

 

Gwiazdy, te najjaśniejsze

Przebijały się przez poświatę

Łysego.

Może i kilka planet…

I znowu ten trzask!

Już bliższy.

Już nie bardzo rzadkie odgłosy

Na które czekam zapominając, że były.

To już nieustępliwe, stałe przedzieranie się przez gęste zarośla

Okalające łąkę…

 

I nagle: Ucichło!

Zwątpienie… Odejdzie? Czy się pojawi?

Cisza. Irytująca, wypełniona niecierpliwym czekaniem…

Ach, znowu to coś  się odezwało

Głębokim sapnięciem

Pomrukiem,  a potem niby krótkim  chrząknięciem

Na samym kraju zarośli.

Jakaż to ulga i podniecenie zarazem!

Tak, tak!

To będzie dzik. I to pojedynek!

Ale czekam spokojnie, choć podniecony.

Wpatruję się w miejsce gdzie się zaraz pojawisz.

Chlupot… przechodzisz przez strumień,

Słyszę szelest Twych stóp w wysokiej ubiegłorocznej trawie.

Wiec jesteś!

Śledzę już Twoja sylwetkę

Przypominającą ciemną sunącą plamę

Zmierzającą ścieżką ku mej zasiadce

Czekam jeszcze chwil kilka

By się upewnić coś Ty za jeden

I raptem dostrzegam dziwaczne plamy

Na powłoce Twojego ciała.

Jasne i ciemne… jakbyś był krowim cielęciem

I nawet wielkością pasujesz.

Ale nie. To Ty jesteś!

Ciężko sunący na czterech łapach

Ogromnego psa bernardyna!

 

Co za cholera sprawiła żeś się znalazł w tym miejscu

I o tej godzinie?

A przecież dopiero co wyprosiły się lochy!

I wkrótce będą się kocić kozy!

I matki jelenie wydawać na świat potomstwo

Tutaj, w tych matecznikach

Przez które się przedzierałeś!

 

Co tutaj robisz, Ty draniu!?

Szybka decyzja, bo zaraz mi zejdziesz z pola ostrzału

Przystawiam lunetę do oczu

I łapię cel, Twój kształt plamisty

Ruchomy. Krzyż na komorze.

I strzelam.

Kula biegnie prędko do Ciebie

I wali!

I Ty się walisz nagle

Lecz nim zniknąłeś mi z oczu

W nagłym podrzucie broni

Zdążyłem dostrzec jak padłeś!

 

I teraz leżysz tam w dole…

A może było inaczej…?

 

….może zszedłem już na dół z ambony

I Ty wtedy właśnie pojawiłeś się na otwartym

I złowrogim pomrukiem

Skierowałeś na mnie swe kroki?

I już nie miałem innego wyjścia

Jak podrzucić broń do ramienia

I wygarnąć w Twoją sylwetkę

By zabić nim mnie zaatakujesz…?

 

Tak czy owak podchodzę do Ciebie

I gdy jestem już blisko, słyszę jak ciężko oddychasz

Staję  opodal, przyglądam się Twojej śmierci

Co nie chce nadejść

Co zrobić? Jak skrócić Twoje cierpienie?

Czy przebić nożem tętnicę szyjną?

Byś się wykrwawił?

 

Wielki i ciężki Twój łeb się unosi

I za nim prawie pół ciała Twojego….

Podszedłem dwa kroki bliżej

I z niewiele więcej niż metra

Strzeliłem Ci między ślepia gasnące

Czerwone, na pól już  zakryte.

I padłeś, by już się więcej nie ruszyć.

A ja zostałem z problemem

Jak zabrać, jak wywlec Cię stamtąd w miejsce

Gdzie mógłbym zakopać Twe wielkie cielsko

Już martwe.

 

Łąka tak mokra, że chodzi się po niej jak po grubym dywanie

Unoszonym wodami jeziora

Czy stawu.

I nawet gdybym miał ze sobą łopatę

To i tak po przebiciu murawy

Dołek zaraz by się wypełnił bagienną cieczą

Wiec trzeba Cię odwlec na suche miejsce

Do sosnowego lasu opodal

Przez strumień.

 

Ale sam jestem, a Ty taki ciężki

Że gdym złapał za grube łapska

Udało mi się przeciągnąć Ciebie

Kilka zaledwie metrów.

Cholera, ale żeś wyrósł!

Na wielkiego bandytę

Psa kłusownika!

Żal mi jest Ciebie, Kolego,

Ale co miałem zrobić?

 

Okryłem Cię trawami suchymi

Które rosną tam w wielkiej ilości

I zostawiłem tak do dnia następnego

By sprawić Ci pogrzeb w starym okopie

Na dnie którego Marek wykopał

Twój grób. Już głębiej nie mógł

Bo natknął się na sosnowe legary okopów

Z czasów ostatniej wojny.

 

Spoczywaj w pokoju!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.