CZĘŚĆ PIERWSZA
Siedział na drewnianej ławce w cieniu dużego klonu, w centrum zabytkowej dzielnicy Linzu i obserwował spod przymkniętych powiek stadko gołębi dokarmiane przez dwóch malców w krótkich skórzanych spodenkach. Ogarnął wzrokiem rozległy rynek otoczony pięknymi kamieniczkami, sennymi w upalnym, letnim słońcu i rzekł do przyjaciela:
— Mam takie wrażenie, jakbyśmy wyjechali z Kielc przed paroma wiekami, a jeden minął na pewno, od czasu gdy opuściliśmy Czechy.
Siedzący obok młody mężczyzna ziewnął potężnie.
— Bo taka jest prawda, stary. Właśnie przeżywasz szok przyszłości.
— Ty także to przeżywasz.
— Ja także — przyznał Piotr leniwym głosem. I dodał po chwili: — Miejmy nadzieję, że nasza przyszłość nie będzie gorsza.
— Lecz wtedy oni będą w zupełnie innym miejscu — zauważył.
— Zgadza się. Ale my pójdziemy na skróty. Albo ugrzęźniemy w bagnie. Zresztą, Adaś, to staje się mało ważne i zaczynam po prostu zapominać. Tyle lat do tyłu…
Pięć dni wcześniej przekroczyli granicę w Łysej Polanie, nocą, a potem pięli się wąską i krętą drogą pod górę, stromo na pierwszym biegu rozklekotanej ciężarówki, aż zagrzał się silnik. Wtedy zdecydowali się na nocleg i z trudem wyszukali w ciemnościach pogłębionych ulewą, kawałek pobocza na postój.
A rano dnia następnego ujrzeli skaliste masywy górskie, białe śnieżnymi czapami pokrywającymi szczyty, w pełnym wczesnomajowym słońcu.
— Są cudowne — mówił wtedy Piotr. Gotował herbatę do kanapek na turystycznej gazowej maszynce i przyglądał się górom. — Są takie, jakie chciałbym mieć na codzień. Ciche, spokojne i potężne. Nie zatłoczone i czyste. Miewasz to specjalne uczucie człowieka z dolin, przeniesionego nagle pomiędzy wszystkie te wspaniałości?
— Miewam — przyznał Adam Turski. Obserwował przez chwilę krajobraz, leżąc na plecach, na zimnym asfalcie, pod przednim zawieszeniem żuka. Wymieniał wybity sworzeń drążka kierowniczego.
— I to nieziemskie uczucie, które każe ci zapomnieć…
— Nieziemskie uczucie, stary — przerwał mu wyciągając rękę spod wozu — miałem wczoraj, kiedy to o mało nie wylecieliśmy z tamtego zakrętu. Podaj młotek i zawleczkę.
— Bogu dziękować, że znasz się na tym — Piotr podał mu narzędzia. — I uważasz, że będzie coś z tego?
— Mamy części na drugiego takiego grata. Jak zajdzie potrzeba, zmontujemy go, rozdzielimy się i ty ruszysz na wschód, a ja na zachód.
Wylazł spod samochodu, klepnął czarną dłonią towarzysza po ramieniu i roześmiał się do jego smutnej miny. — Postraszyłem cię? Dobrze, postawisz flachę i coś wymyślimy z tym wschodem.
— Nie rób mi tego na przyszłość, przyjacielu — potrząsnął głową Piotr i również się roześmiał.
Później, na trasie, gdy góry zostawały za nimi, przed sobą mieli rozległą równinę Popradu, a horyzont w oddali zamykał się ciemną zaporą Niżnych Tatr:
— Nie posądzałem Pepików o takie czyste i piękne miasteczka — mówił Piotr. — Człowiek zapomniał, że w ogóle może żyć jak człowiek. Piwo? Jest piwo. Wino? Jest! Żarcie? W bród żarcia. Czysto i schludnie. Ot, co! Mają wszystko.
„ Nie, nie mają wszystkiego — myślał teraz Adam wyciągnięty wygodnie na ławie, wystawiwszy twarz do słońca. — Właściwie nie ma narodu, który miałby wszystko. Może jedne mają więcej, a drugim dużo brakuje, ale nie ma takiego, który miałby wszystko, tak jak nie ma człowieka…”
Wspominał te kilka poprzednich dni tak, jakby wydarzyły się dawno temu, jakby po części były sennym marzeniem. Na którymś rozjeździe spytał znad kierownicy:
— Jak jedziemy?
— Na Żylinę.
— A potem?
— Bratysława? Wiedeń?
— Nie. Na Linz. Szukaj drogi na Linz. Jedyny adres jaki mamy, to Linz. Jak nic z tego nie wyjdzie, to i tak wrócimy do Wiednia.
— Racja — zgodził się Piotr. I za chwilę: — Masz, Adam, jakąś nadzieję na ten Linz?
— Cholera wie. Adres jest od Ireny, ona dostała go jeszcze od kogoś tam i różne rzeczy mogły wydarzyć się do tej pory.
„… diabli by to wszystko wzięli — patrzył na chłopców, którzy nakarmiwszy gołębie, przegonili je z placu wymachując rączkami, a potem, stroskani nagłą samotnością, przywoływali je, podnosząc główki. — Niech diabli wezmą te wszystkie adresy, kontakty i czort wie co jeszcze. Michał chciał odstąpić jeden, podobno pewny, za dwadzieścia patyków, tyle że on sam nie był taki pewny. Może i dałoby się zorganizować bank adresów, ale gdyby u nas było to możliwe w chwili obecnej, można by także ustawić należycie wiele innych spraw, a wtedy nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy i nie byli tym, czym jesteśmy. Jaka jest na to nazwa? Gastarbeiter. A jak się to tłumaczy na nasz język? Otóż, nie tłumaczy się wcale. Nie mieliśmy jakoś okazji wyrobić sobie podobnego określenia. Gość-robotnik. Tak chyba. Ładnie. Pięknie. Och, jak pięknie byłoby zostać gościem-robotnikiem…”
— Facet jednak — powiedział wówczas do Piotra — jest podobno dobrze nastawiony do rodaków. Może pomóc.
— Pokocha nas — rzucił Piotr.
— Myślisz?
— To oczywiste. Czyż nie jesteśmy tego warci? Rzuci się nam na szyję i zawoła: Witajcie, kochani! Nareszcie dobra wódka! Nareszcie ojczysta mowa! Witajcie! Praca? Mnóstwo pracy dla was! — Piotr pozował powitalne uściski.
— Poczęstujemy go żytkiem z Pewexu!
— Najlepszym! Dla naszego ukochanego, stęsknionego Latarnika!
— Niedobrze — wtrącił Adam. — Tamten wrócił.
— O cholera! — zaklął Piotr. — Tego nie przewidziałem.
Wiele rzeczy, które w swojej istocie nie są wesołe, można przedstawić w wesoły sposób i to jest dobre. Ale to z tym Czechem mówiącym po polsku, spotkanym w Czeskich Budziejowicach, wcale nie było wesołe i nawet nie można tego przedstawić w sposób wesoły…
Napatoczył się na nich, gdy wymieniali koło w jakiejś bocznej uliczce i mieli kłopoty z podstawieniem lewarka na bruku.
— A dokąd to? — zapytał wprost.
— Austria — odrzekli jednocześnie.
Uśmiech na szerokiej pomarszczonej twarzy:
— Za robotą?
— … nie.
— Ehe — mrugnięcie okiem ze zrozumieniem. — Na roboty do Niemiec.
— Do Austrii.
— Jeden czort…
Rozmawiali długo i potem patrzyli za nim, jak odchodził znużonym, starczym krokiem. Wtedy dużo się dowiedzieli. I później, gdy łazikowali po miastach. Wystawy i sklepy. Nieżyczliwe spojrzenia ekspedientek i życzliwość przechodniów pytanych o drogę. Ciężka jazda przez pasmo Niżnych Tatr, z tymi cholernymi luzami w kierownicy i czyste, schludne wioski, zadbane miasta i autostrady w budowie. I stała, nieprzyjemna świadomość kontrastu…
Mieli więc za sobą tamte dni, noclegi na parkingach przy szosie, posiłki przyrządzane z zapasów na turystycznej maszynce i mycie się wieczorami w zimnej wodzie z potoków . Pełny bak paliwa i sześćdziesiąt litrów w kanistrach na pace. Wymianę koron, z którą mieli wiele kłopotu, bo podpisy na czekach nie były dla urzędników identyczne z tymi na dokumentach. Usunięty przeciek oleju z silnika i rosnące luzy w układzie kierowniczym. I rozmowy. Dużo rozmów. W końcu, za dużo rozmów.
— Adam, korony wymienimy na dolce, co? Podobno opłaca się.
— Zarobimy na tym, jak cholera.
— Ale to zawsze coś. Nie będziemy chyba tylko…
— … włazić kapitalistom w tyłek za dolca czy dwa? To się rozumie. Jednak chodzi o robotę. Przede wszystkim.
— Rozumie się — przyznał Piotr. — Praca nie hańbi, jakby co.
— Jakby co, nie — zgodził się Turski.
— I może nas nawet uszlachetnić… Jak myślisz, przyjacielu, damy się uszlachetnić przez pracę u Austriaków?
— Czemu nie? Za jakieś trzy dolce na godzinę, powiedzmy, dałbym się uszlachetnić tak dalece, jak tylko to będzie możliwe. Stalibyśmy się całkiem nowymi ludźmi, po takiej dawce uszlachetnienia. Czujesz to?
A ciemnię przygotował razem z Kordyszem późną zimą, gdy nie było już mrozów i szykowali się do wyjazdu nad morze, gdzie mieli przemierzać plaże, robić ludziom zdjęcia, wywoływać je na miejscu i uzbierać wiele pieniędzy na otwarcie przyzwoitego zakładu fotograficznego. Zbili ją z desek i płyty, miała okienko i drzwiczki, a stojąc na pace żuka zajmowała dwie trzecie szerokości, całą długość i była wysoka pod dach. Wewnątrz zainstalowali półeczki, składany stolik i zostawili miejsce na dwa materace. Byłoby wspaniale! Tyle, że Kordysz dostał paszport i wyjechał z rodziną do Szwecji. Pisał i przepraszał. I wyjaśniał: Wiesz jak to jest. Nie mogłem nadawać temu zbytniego rozgłosu… Teraz to ja tych panów mam w d… i więcej ich o paszport prosił nie będę!
Nie odpisał na ten i na następny list. Kordysz poczuł się nagle bardzo wyzwolony i zapomniał na śmierć o cenzurze. Zupełnie nie nadawał się do pisania listów.
A zaraz potem wyjechał Bieliński. Gdy nie wyszło z zakładem fotograficznym, mieli założyć hodowlę koni. O tak, Bieliński byłby do tego w sam raz.
I Wicherczyk… Zostawił żonę i dziecko i pisał, że ich ściągnie. Że to potrwa, ale napewno się uda. Przesłał tej swojej kobiecie trochę waluty. Wydała ją natychmiast na ciuchy w Peweksie i zaraz można było po niej poznać, że ma tam kogoś. Następnie zadbała o solidne rogi dla męża jelenia. Biedaczysko — użalał się ktoś nad Wicherczykiem — dźwigać takie piękne poroże i nie wiedzieć , czemu tak głowę ciągnie w dół…
I Florek, krótko po nim. Co ten przygłup robi w tym kraju? Podobno łazikuje po lasach i po buszu, i kangury fotografuje. Ma publikacje — powiedziała kiedyś jego matka do matki Adama — pisze , że tam ludzie żyją jak w raju, pani kochana Ale się synowi powiodło — ta odparła. I potem do Adama: — Widzisz, synu, jaki zaradny ten Florek, coście się z niego tak wyśmiewali? Ty też byś tak mógł, Adasiu… — Chciałaby mama, żebym wyjechał na stałe? — Pewnie, synku. Nie męczyłbyś się tak tutaj i jakąś przyszłość miał przed sobą…
Teraz ciemnia przydawała się. Podobnie, zresztą, jak przydawał się żuk i jeżeli dobrze pójdzie, to nie będzie potrzeby, by miał się przydać potem na cokolwiek jeszcze…
— Zbieramy się? — zagadnął Piotr. — Nasz kochany rodak pewnie się już obudził i zaczyna tęsknić za nami.
— Dajmy mu jeszcze z pół godziny. Niech tęskni, a ty wczuwaj się w Austrię.
— Niech ją cholera, jeśli nie dadzą nam zarobić — mruknął Piotr.
Wczoraj po raz ostatni wczuwali się w Czechosłowację, gdzie wszystko było inaczej, niż to sobie wcześniej wyobrażali. Wieczorem spijali dwie ostatnie butelki wina, którego nie mogli przewieźć przez granicę.
— Jest doskonałe — mówił Piotr. — Ile kosztowało?
— Godzina pracy dla Pepika. „Litrowa butelka wina za godzinę pracy…”
— Popatrz tylko, Adam. Litrowa butelka wina za godzinę pracy!
„A u nas?”
— … a u nas? Albo te samochody za średnie dziesięć pensji. I są…!
„A u nas?”
— … a u nas? Albo weźmy sklepy i żarcie!
„A u nas…?”
Rozmawiali w świetle dwóch świec ustawionych na półce. Czemu to oni poradzili sobie z wyżywieniem narodu? Bo im wyszła kolektywizacja… Ale dlaczego im wyszła kolektywizacja? Bo wprowadzali ją mądrzejsi ludzie… Czemu my nie mieliśmy mądrzejszych ludzi? Którzy załatwiliby to jak należy? Mieliśmy, tyle że nie przy władzy. I ciągle ich jeszcze mamy, tyle że nie są przy władzy…
Co robić, żeby byli? Właśnie, co zrobić? Co, do jasnej cholery, należy zrobić? Zanim będzie za późno… Czy jest taki moment? Chyba tak, tylko nikt nie wie, jaki to moment i kiedy nadejdzie. Można go przeskoczyć, nie zauważając nawet, że minął… Nie, nie ma takiej chwili, gdyż każdy naród odradza się biologicznie i zawsze znajdą się tacy, którzy naprawią to wszystko, co poprzednicy zgnoili… Naprawią? O jakiej naprawie tu może być mowa? Raczej zbudują od podstaw coś, co będzie całkiem nowe i zdrowe.
Ale kiedy? Kiedy, na miłość boską?!
Zanocowali tuż przed granicą, zjechawszy uprzednio z głównej drogi — na której mijali wiele pięknych i czystych aut zachodnich, zwiastujących im coś nowego, bogatego i już bliskiego — w leśną drożynę, tak by nie było widać ciężarówki z szosy. Został w szoferce i włączył magnetofon. Niemiecki. Nigdy nie brał pod uwagę, że będzie tego potrzebował. Ładny język. I Niemcy. Od najwcześniejszych lat pielęgnowana nienawiść przenosiła się z ludzi na kulturę narodu… I to teraz. A niech to diabli!
— Żarcie na stołku, panie hrabio — wołał Piotr. — Dużo przerobiłeś?
— Szósta lekcja — wyłączył aparat i wygramolił się na trawę. — Od trzech poprzednich facet kupuje kwiatki i znam już całą masę nazw. Mogliby wymyślić coś specjalnie dla gastarbeiterów, cholera!
— Gówno, w tej Polsce nikt nie myśli. Coś takiego dopiero by szło!
Jedli w milczeniu. Jazda była ciężka i czuł zmęczenie. Najgorzej było w miastach, na skrzyżowaniach i gdy zmieniał nagle pas ruchu. Koła z opóźnieniem ruszały za kierownicą, a luzu było na ćwierć obrotu.
Potem leżeli powsuwani w śpiwory i usiłował zasnąć, starając się wyhamować bieg myśli. Lecz nie wychodziło mu to. Więc dał sobie spokój i już nie próbował usnąć na siłę, tylko postanowił skoncentrować się na jednym temacie. Jednak i z tym miał duży kłopot, za dużo spraw wiązało się ze sobą i myśl przeskakiwała z tematu na temat, nie uporawszy się z żadnym do końca. Słyszał szum wiatru w koronach drzew i wysokie śpiewy nocnych ptaków.
Właściwie to wcale nie jest dobrze, myślał. Może przyjdzie wracać bez forsy i co wtedy zrobisz? Wydałeś całe oszczędności i masz długi, które będziesz musiał oddać i jeżeli… Niech to diabli! Gdyby wypaliło tamto z Kordyszem! Jeździłbyś po Wybrzeżu, nosiłoby was, gdzie dusza zapragnie… Ha! wieczorem najlepiej pływa się w morzu, plaże są puste i ciche… Rankiem nurkowałbyś i łapał ryby na nóż. Gdzieś tam musi być Robert — może na Helu, jak zeszłego lata? Z całą pewnością ma aparaty i sprężarkę, i kanciapę przyzwoitą, i dziewczyny w swojej świcie. Przycupnąłbyś przy nim na jakiś czas i miałbyś to wszystko, co jest ci latem niezbędne, by czuć się szczęśliwym… Gralibyście w brydża przy dobrym, chłodnym piwie i nie myślałbyś, że coś weźmie cholera… Że nagle zabraknie forsy, żarcia i benzyny… I bralibyście od niego dużą łódź na wiosła i na niej robili ludziom zdjęcia. To by chwyciło! Na pewno. Albo paniom, takim, co to je Robert lubił brać nagle na plaży w objęcia, od tyłu, delikatnie… Otrząsały się, odwracały napięte i natychmiast łagodniały, uśmiechając się do niego — a Kordysz wówczas robiłby: cyk! Która nie wykupiłaby fotki z ratownikiem? Hm… I Agnieszkę mógłbyś potem zabrać z dzieciakiem. Nauczyłbyś go pływać tego lata… Cholera! Można by… można by… A tymczasem? Korony! Żebracza wymiana i te spojrzenia ekspedientek ze sklepów.
Myślał o tych wszystkich sprawach, które były najbardziej nieprzyjemne, bo dotyczyły wzajemnego poniżania się ludzi i kompleksów, jakie wyrabiają w człowieku. Żeby to przerwać, odezwał się do Piotra:
— Nie śpisz?
— W ogóle nie spałem — odrzekł Piotr.
— O czym myślisz?
— O niczym konkretnym. Mam gonitwę myśli w głowie.
— Ja to samo. Cholerne uczucie.
— Nie sposób je opanować.
Milczeli. Nagle Piotr poruszył się
— Jest sposób na tego robaka — rzekł zapalając świeczki. — Uszczkniemy z tej butelczyny, cośmy ją otworzyli przy zmianie koła. Albo nawet zrobimy ją do końca, co? Godzi się wywozić resztki do kraju obcego, azaliż?
— Azaliż, nie godzi się, przyjacielu — przyznał Turski.
Ciemnia przemakała od góry, w narożnikach, tam gdzie płótno plandeki dotykało sufitu i pomyślał, że po tamtej stronie, gdy już może ustabilizują się w jakimś dobrym miejscu (co daj Panie Boże!) trzeba będzie ją zrzucić i przesuszyć całość przy dobrej pogodzie, zanim wilgoć nie zejdzie na dół, pod materace i śpiwory.
Pili z metalowych kubków stukając się często.
— Pamiętasz, Adamie, nasze ostatnie picie w lesie na Cedzynie?
— Bardzo dobrze, Piotrze — uśmiechnął się na tamto wspomnienie.
— I to, jak później poszliśmy kąpać się nago z dziewczynami i przegoniliśmy tego wędkarza, który najpierw rzucił do nas kamieniem, a potem, gdy wyszliśmy do niego, zaklinał się, że była to przynęta dla ryb?
— Pamiętam wszystko bardzo dobrze.
— To są wspaniałe wspomnienia — westchnął Piotr.
— Takie się nigdy nie powtarzają.
— Tak, Adamie. I myślę, że to dobrze, prawda? Są rzeczy, które wydarzają się jeden raz tylko i tylko wówczas ma się to jedno uczucie, jakie wywołują…
„To fakt — myślał Adam Turski na rynku w Linzu, wystawiając twarz do słońca, które w tym kraju świeciło w taki sam sposób, jak w każdym innym i przemknęło mu przez myśl, że jest to jedno, wspólne wszystkim ludziom słońce, takie, które w żaden sposób nie jest podbudowane określoną ideologią. — Tak, jest tylko jedno pierwsze uczucie dla każdego wydarzenia, jedno pierwsze wrażenie. I niedawno miałeś aż dwa pod rząd, w odstępie kilku dni. Kiedyś pierwszy raz znalazł się w Czechosłowacji i nagle wszystko wokół ciebie stało się jakieś nowe i obce, i uroczyste zarazem — i taki był właśnie ten pierwszy człowiek, jakiego zobaczyliście rano (szedł ostro pod górę, ubrany w ciemny nieprzemakalny płaszcz, pchał zwykły szary rower i kiedy zbliżył się na kilka metrów, mogli dojrzeć posępną, chudą twarz starego człowieka, pooraną głębokimi bruzdami i obojętną na cały świat), i kilka następnych wiosek i miasteczek, pięknych i czystych w przeźroczystym i mroźnym powietrzu wielkich gór. Potem to minęło i przyszło przyzwyczajenie, i trwało aż do następnej granicy. A gdy już ją przekroczyli, jechali pustą asfaltowa szosą, błyszczącą w słońcu i nie czuł nic szczególnego do czasu, kiedy z bocznej, polnej drogi wyskoczył przed nimi czerwony odkryty mercedes z chłopakiem i dziewczyną, zakołysał się na zakręcie i począł maleć w oddali. Wówczas przyszło to uczucie i trwało jeszcze jakiś czas — kiedy mijali kolorowe, czyściutkie miasteczko, pełne stacji benzynowych i zarzuconych towarami wystaw sklepowych… Gdy raptem wszystko w zasięgu wzroku stało się dokładnie takie, jak na filmach: pełne, nasycone, nieskrępowane, zatłoczone autami najróżniejszych marek i ludźmi, którzy wciąż jeszcze są ludźmi. Tak, i jest to naturalne i rzeczywiste… A tamto w kraju stało się bardzo odległe, tak jak stają się odległe rzeczy i wydarzenia, które już nas nie dotyczą, które się wydarzyły i zaczynają zatracać swój dramatyzm i siłę oddziaływania, jak długo wyleżałe w piasku szkło z rozbitej kiedyś butelki zatraca ostrość krawędzi… Hm, bardzo dobrze to sobie wykombinowałeś — uśmiechnął się do siebie w myśli. — Ale kiedy wrócisz, kiedy już przyjdzie wrócić…”
— Adam — zapytał tamtej nocy Piotr, lekko pijanym i przyjaznym głosem. — Adaś, czy potrafisz powiedzieć już teraz, że wrócisz?
— Tak — odrzekł mu.
— Możesz to powiedzieć z całym przekonaniem? Co, Adaś?
— Z całym przekonaniem — zapewnił.
— I ja wrócę — powiedział Piotr z pijaną szczerością i dotknął jego ramienia. — Moja dziewczyna… Adaś, moja… właściwie to… a niech będzie, ale ona nie wyobraża sobie życia poza Polską , wiesz? Taka jest z niej ogromna patriotka i muszę to uszanować, co, stary? I uszanuję, na Boga! I cieszę się teraz ogromnie, że ty wrócisz i że jeszcze wybierzemy się kiedyś na Cedzynę, i że, nie obraź się, stary przyjacielu… i że spijemy razem morze wódki!
— Całe morze, Piotrze!
— Absolutnie całe! A kiedy będziemy czuli, że trzeźwiejemy, wystarczy wychylić się z tej naszej zaplugawionej łajby, która pływa sobie po morzu najlepszej żytniej, a która zowie się… no, Adaś? Jak to się ona zowie?
— Stul pysk, to nie my ją zaplugawiliśmy.
— Wiem, Adaś! — Piotr czknął i milczał chwilę. — Ale — ciągnął — my ją odplugawimy! Jak jasna cholera! Wygnamy z niej wszystkich popieprzonych psychopatów! Każemy, rozumiesz, każdego, kto zechce rządzić, przebadać uczciwym lekarzom i z taką metryką dopiero dopuścimy do wyborów! Ach, Adaś, czy to nie będzie cudowne?
— Jeszcze nie wiesz jak — mruknął Turski do sufitu.
— Ja nie wiem? Ja? — zawołał Piotr. — Adaś — mówił smutnym głosem — pomyśl tylko, te wszystkie lata, i co my mamy?
— Daj spokój, Piotrze.
— Daj spokój, Piotrze, mówisz, Adamie. A przecież trzeba niektóre rzeczy powiedzieć. Nawet te, które znamy i wiemy, że wszyscy je znają! Adaś, to trzeba powiedzieć, chociaż po to, żeby się upewnić, że myślimy w taki sam sposób… I że to, co ja widzę, widzisz również ty. Adaś, na Boga! Czyś pomyślał, co my tu robimy i po co tam jedziemy? Po co t a m jedziemy? Chryste! Co oni z nami zrobili…?
„… pozwolili nam wyjechać, dostaliśmy paszporty, a to już dużo. Na Boga, czy to jest dużo?”
— Adaś? Jestem pijany?
— Jesteś, stary.
— To powiedz mi, czy jest Bóg?
— Nie ma.
— Tak zupełnie nie ma Pana Boga?
— Nie, nie tak zupełnie. Jest dla tych, którzy wierzą i nie ma dla tych, którzy w niego nie wierzą.
— Nie rozumiem — stwierdził Piotr i dopił wódkę z garnuszka.
— Boś pijany — roześmiał się Adam Turski.
Piotr sięgnął po butelkę i chwiejną ręką nalał do kubków.
— Ty także — powiedział.
— Ja także — zgodził się i pomyślał, że chciałby trochę być. Ale nie był. Miał jeden z tych dni, kiedy to człowiek może pić i pić, i nie czuje się wcale pijany.
Powiało mocniej i nadeszła ulewa. Ucichli. Ciężkie krople deszczu waliły w plandekę. Zaciekłe podmuchy wiatru sięgały poszycia leśnego i wówczas wstrząsało całym autem. Płomienie świec drżały lekko. Dokończyli butelkę i pogasili je. W mroku odezwał się Piotr. Musiał mieć swój dzień do rozmów.
— Pójdziesz w te konie z Bielińskim, gdy wrócisz?
— Z Bielińskim już nie. Wyjechał.
— Na stałe?
— Na stałe.
— A jego dziewczyna?
— Nie dali jej paszportu. Trzy razy pod rząd. Nałykała się w końcu jakichś tabletek i przeleżała miesiąc w szpitalu. Nie lubiłem jej.
Milczeli w mroku.
— Marznie ci głowa nocami? — odezwał się znowu Piotr.
— Marzła. Teraz owijam ręcznikiem i jest mi ciepło.
— Fajnie — rzekł Piotr. I po chwili: — Dzięki, żeś mi powiedział.
— Nic wielkiego, stary. Śpij dobrze.
Znowu próbowali usnąć i Adam pomyślał o tym, że parę kilometrów na południe jest coś takiego jak granica. Jakaś wściekła i nie wiadomo po co nakreślona linia między ludźmi, między ideologiami i miedzy epokami. Tę, z tej strony, zdążył już poznać i teraz pragnął poznać tamtą. Przyjrzeć się jej z bliska, wczuć w ludzi i w to, co oni uczynili ze sobą i ze swoim krajem, tak by wiedzieć o wszystkim od siebie, a nie od innych ludzi, którzy cokolwiek by powiedzieli, to przez pryzmat im właściwych przeżyć, przekonań, kłamstw i chęci oszukania.
Dlatego pragnął, żeby to już był poranek, rześki i czysty, oczyszczający z ponurej nocnej atmosfery i żeby mogli ruszyć dalej w tę stronę skąd napływał powiew czegoś nieznanego, obcego i bogatego.
W nocy naszedł ich patrol graniczny. Obudziło ich wściekłe walenie w drewnianą burtę, a potem w blachę szoferki i krzyki:
— Otwaritie! Otwarit!
Czterech mężczyzn w polowych mundurach, z automatycznymi pistoletami trzymanymi nisko na biodrach, otoczyło ich ciężarówkę. Dowódca, wysoki i arogancki, wypytał ich, kim są, gdzie i po co jadą, wspiął się na pakę, zajrzał podejrzliwie do ciemni, sprawdził dokumenty i nakazał o świcie odjechać. Zasalutował, zebrał ludzi i odeszli w las, a oni znowu leżeli w ciemnościach, próbując po raz drugi tej nocy usnąć.
— Muszą mieć jakiś posterunek przy wyjeździe z tego ostatniego miasteczka — rozważał Piotr. — Potem nie zjawiliśmy się na granicy. Musieli nieźle nałazić się za nami i dlatego ten duży był taki niemiły.
— Nie było to przyjemne — mruknął Adam.
— Niech to wszyscy diabli!
Przy śniadaniu złożył im wizytę następny patrol. Byli krótko, we trzech tym razem, sprawdzili dokumenty, pospisywali, spytali, czy już jadą, zasalutowali i odeszli…
A potem przekroczyli granicę bez kłopotów, poza tym, że celnik austriacki oclił im jedną butelkę wódki i kilka paczek papierosów. Wydali na to sto szylingów, które im wymieniono za dolary w granicznym kantorku…
Adam Turski podniósł się z ławki, przeciągnął, popatrzył przez chwilę na pusty rynek, pusty i ciepły od wysoko stojącego na bezchmurnym niebie słońca, i rzekł do przyjaciela:
— Piotrze, myślę, że pora ruszyć i poszukać naszego rodaka.
Policjant z posterunku dzielnicowego na Kronen Strasse siedział za wypolerowanym, brązowym biurkiem i przyglądał się im, gdy mówili. Lewą dłonią podpierał niedbale podbródek, a prawą wystukiwał na blacie jakiś rytm. W końcu wstał, podszedł do mapy i zakreślił palcem północno-zachodnią część miasta.
— Jakiej to ulicy szukacie? — spytał w języku angielskim.
— Lorenzonen Strasse, sir — odrzekli.
— Takiej nie ma — potrząsnął głową — sami popatrzcie.
Adam raz jeszcze zlustrował kartkę z adresem. Był na niej jakiś błąd, nie miał wątpliwości. Przesłał Piotrowi beznadziejny uśmiech, gdy ten wciąż badał mapę.
Drugi policjant, siedzący w głębi, powiedział coś nagle do kolegi.
— Niech pan poda mi ten papier — zwrócił się do Adama posterunkowy mówiący po angielsku. — Zadzwonimy do naszego centralnego biura, może któraś z nowych ulic tak się nazywa.
— Będziemy panom bardzo zobowiązani.
Stali przy oszklonych, szeroko otwartych drzwiach i patrzyli jak tamci pochylają się nad aparatem, przekazując gdzieś nazwę, litera po literze. Adam odwrócił wzrok, przez okno widział niewielki skwer, a za nim ulicę i szkołę, z której, zdyscyplinowanymi grupkami, wychodzili mali uczniowie w mundurkach. Ruch na drodze został na kilka chwil zatrzymany, przez nie wiadomo skąd przybyłych policjantów.
Funkcjonariusz mówiący po angielsku wyprostował się znad biurka z notesem w dłoni.
— Hm, ulicy Lorenzonen — powiedział do nich — nie ma w całym Linzu. Ale jest inna, podobna z nazwy. Lenzornen. — Podszedł do mapy i wetknął w nią palec. — O, tu. A tu się znajdujemy — dźgnął paznokciem w inne miejsce.
Wpatrywali się w mapę, a policjant przeszedł do biurka i przepisał nazwę ulicy na kartkę Adama. A potem, wygładzając papier na blacie zagadnął:
— Ryscard Matuzcek? Czy to jest człowiek, którego szukacie?
Piotr westchnął bezradnie. Adam z zakłopotaniem spojrzał policjantowi w twarz. nie chcieli, żeby pan Matuszczek dowiedział się, że był poszukiwany przez nich na posterunku w jego dzielnicy.
— Zgadza się — przyznał. — Ale nie chcielibyśmy… rozumiecie, panowie?
Policjant pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział coś do tego spod okna. Było w tym „Ryscard Matuzcek”.
— Ach, so — tamten podniósł się. — Ich kenne Herr Matuzcek!
— Wirklich? — zdziwił się uprzejmie Adam. — Kennen Sie Herr Matuszczek?
Policjanci obrzucili go podejrzliwymi spojrzeniami.
— Do you speak German, too?
— Tylko kilka słów, panowie — Turski zaklął w myśli. — Uczymy się niemieckiego, ale to dopiero początki.
— Ach, so — pokiwali głowami przyglądając się im uważnie.
— Tak — ciągnął Adam. — I bardzo dziękujemy panom za pomoc…
Jeden z nich przerwał mu. Usiadł za biurkiem, wytrząsnął z paczki jednego papierosa na blat, wziął go w palce i przypalił bez pośpiechu. Następnie odchylił się głęboko w tył i zaciągnął; a potem, wypuszczając leniwie dym, rzucił: — Wasze paszporty? Moglibyśmy je obejrzeć?
— Oczywiście, sir — podsunęli mu dokumenty.
Uśmiechnął się kącikiem warg i wracając do normalnej pozycji, odłożył na bok papierosa. Ujął pierwszy paszport i obrócił go kilka razy w dłoniach nie otwierając.
— Polen?
— Tak, proszę pana. Jesteśmy studentami z Polski.
— I szukacie pracy?
— Ech, nie. Jesteśmy turystami. Udajemy się do Rzymu.
— Zobaczyć papieża?
— Właśnie tak. Mamy wakacje i między innymi…
— Ja, ja! — odwrócił się i powiedział coś do tego w kącie. Ten odpowiedział mu i roześmiali się głośno. Byli obaj bardzo młodzi, schludni i pewni siebie. Piotr chrząknął i policjanci przestali się śmiać. Chociaż nie całkiem.
— No więc tak — mruczał bliższy mrużąc oczy. — Studenci z Polski… nie szukają pracy… nichts Arbeit?
— Nein — Piotr i Adam potrząsnęli głowami.
— Nichts — powtórzył wesołym tonem i otworzył paszport.
Piotr przestąpił z nogi na nogę i uczynił niewyraźny ruch ręką. Z dokumentu wypadła papierowa dziesięciodolarówka.
— So, so — zawołał policjant i ujął banknot w palce. Podniósł go na wysokość twarzy i obejrzał uważnie pod światło. — A może to dla nas? — rzucił z ironią.
„Ty cholernie głupi sukinsynie” — powiedział do niego w myślach Adam Turski. A następnie już głośno: — Zechciejcie, panowie, zaczekać jedną chwilę.
Zbiegł po schodkach, minął róg budynku i skręcił w boczną uliczkę. Otworzył szoferkę żuka i wydostał z podręcznej torby półlitrową butelkę żytniej. Zawinął ją w papier śniadaniowy i wrócił na posterunek. Czekali na niego: Piotr stojący pod mapą z zaciśniętymi ustami i policjanci bujający się w swoich krzesłach. Postawił butelkę na stoliku, przy paszporcie.
— Bitte! — powiedział. — To dla panów, za waszą uprzejmość. Najlepszy gatunek, prosto z Polski.
— Coś takiego — policjant odwinął papier i przyjrzał się etykiecie. — Jo, jo, znam to — rzekł z aprobatą i umieścił flaszkę w szafce biurka. Podniósł się i oddał im dokumenty.
— Dobrej drogi — rzekł przy tym.
— Dziękujemy panom. Auf Wiedersehen!
Wyszli z budynku; niebo było nadal bezchmurne i był słoneczny, wczesnomajowy dzień. Świeża zieleń trawników, krzewów i drzew wciskała się w nowe, nisko zabudowane osiedle.
— Zwrócił ci te dolce?
— Tak. Włożył za okładkę, zanim przyszedłeś.
Podeszli do swojej ciężarówki i Piotr poklepał jej szybę.
— Nie jesteś zły, żuczku — powiedział czule. — Jesteś wstrętny, brzydki, ale nie jesteś zły. Przywiozłeś nas, gdzie trzeba.
Pan Matuszczek stał w progu swojego mieszkania, które było częścią długiego, jednopiętrowego bloku mieszkalnego i nie mógł przypomnieć sobie, by kiedykolwiek dawał komuś z Polski swój adres.
— Niczego nie pamiętam — potrząsał głową.
— Bardzo żałujemy — tłumaczył Adam — ale to nie nasza wina. Pan Majewski mówił nam, że spotkał tu pana kilka ładnych lat temu i teraz wiedząc, że jedziemy do Austrii, prosił o przekazanie pozdrowień i tej oto buteleczki — sięgnął do torby i wydobył litrową butelkę żytniej z Pewexu. — Niech pan weźmie, opowiadał, że pan bardzo mu pomógł w owym czasie.
— A, skoro tak — pan Matuszczek wyciągnął wielką dłoń i schwycił flaszkę. — Pomogło się niejednemu, gdzieżby człowiek spamiętał! — podrapał się w czoło. — A jutro już byście mnie nie zastali. Jadę na zjazd byłych więźniów Mauthausen, będzie ambasador z Wiednia… To co, może wstąpicie na chwilkę?
— Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu.
— Dobrze, już dobrze. Odpoczniecie, posilicie się u nas, tymczasem pokażę wam, gdzie postawicie wóz. Jedną chwilkę chłopcy.
Przymknął drzwi i znikł w sieni, a oni zostali sami. Rozejrzeli się. Przed sąsiednim wejściem, wysoki i bardzo chudy mężczyzna w białej koszuli i zakasanych na łydki spodniach dreptał po prostokącie świeżo zagrabionej ziemi, ubijając ją przymocowanymi do stóp deseczkami. Trawniczki przed innymi drzwiami były krótko przystrzyżone i bardzo zadbane.
Wrócił pan Matuszczek.
— Przepraszam was za to czekanie, ale musiałem odebrać telefon z Wiednia — usprawiedliwiał się.
— Nic nie szkodzi — odrzekli. — Mamy trochę czasu.
— To dobrze, chłopcy, to bardzo dobrze. Żona zaprasza was na kolację, skorzystacie, mam nadzieję? No, ale chodźmy już, pokażę wam parking. Tu nie możecie stać, sąsiedzi by się oburzyli… My nie stawiamy tak aut, gdzie popadnie!
Ruszył przed siebie krótkim płaskostopym truchtem. Był niski, tęgi i nie poruszał się z łatwością.
— Tu test porządek, ooo! — mówił z sapką. — Nie byliście jeszcze w Austrii? Ani w ogóle na Zachodzie? Nie? Oooo! Tu ludzie wiedzą, co to jest porządek, bo wy, tam w kraju, to chyba nie za bardzo, hę? Popatrzcie tylko — odwrócił się na moment i wskazał głową chudego sąsiada — to były esesman. Ciii, nie wszyscy wiedzą tutaj, ale przyjrzyjcie się tylko, jak on pracuje, no? Już drugi dzień tak wygładza ten trawnik, dzisiaj posiał, jutro podleje… ooo, tu musi być porządek, jak już ktoś coś robi to porządnie! Ha, wy tego nie znacie, wiem… wiem…
Prowadził ich uliczką między domkami w kierunku małego parkingu. Przystanęli pod drzewami. Pan Matuszczek łapał oddech.
— O, tu — rzekł wreszcie i wskazał ręką miejsce wyznaczone białą linią na asfalcie. — Sześć na trzy. Patrzcie: raz, dwa, trzy, cztery, tak jest, cztery prywatne place wykupione na własność, rozumiecie? I nikt nie ma prawa postawić tu auta, ba, nawet na dobrą sprawę i chodzić po tym, rozumiecie? Ha! No — klepnął Adama w ramię — możecie tu sobie spokojnie zaparkować i nikt nic nie powie, bo to jest moje, rozumiecie? Moje! — wycelował palcem w swoją pierś.
Odprowadzili go pod dom. Esesman kończył dreptanie, zamiatał z płyt chodnikowych grudki ziemi. Spojrzał na nich dyskretnie, nie podnosząc głowy.
— Nie gadajcie przy nim za głośno — ostrzegł pan Matuszczek. — Przesiedział wojnę w Polsce, ale to porządny sąsiad. Tamto minęło, nie ma o czym mówić — machnął ręką i zapytał: — No, o której będziecie?
— Koło siódmej może? Odpowiada panu?
Pan Matuszczek przystał.
— No, a teraz idźcie już. Popatrzcie sobie na sklepy, na miasto i nie zapomnijcie postawić auta na moim placu. Nie pomylcie się tylko!
Szli potem Freistadter Strasse, główną ulicą handlową miasta i Piotr odezwał się:
— Popatrzcie sobie na miasto! A cóż innego moglibyśmy zrobić?
— Moglibyśmy, na przykład, popatrzeć sobie na różnej maści esesmanów. Jak się dobrze zastanowić, to nie powinni być wielką rzadkością.
— No, nie. A my mamy kupę różnych uprzedzeń.
— Trudno, żebyśmy ich nie mieli.
Idąc przyglądali się wystawom sklepowym.
— Czy to nie jest tak, że wystarczy popatrzeć na sklepy, żeby móc wszystko powiedzieć o kraju? — zastanawiał się Piotr.
— Nie — odrzekł Adam. — Esesmani nie noszą znaków rozpoznawczych.
— Myślałem o czym innym — powiedział Piotr.
— Ja także myślałem o czym innym.
— A ten Matuszczek… porządny gość. Dał miejsce na samochód i zaprosił na kolację.
— Nie nastawiaj się na coś wytwornego.
— Niech nam tylko opowie, jak tu naprawdę jest. Zapytamy o robotę?
— Pewnie wolałby, żebyśmy nie pytli.
Zatrzymali się przed kinem.
— Ten film szedł u nas jakiś czas temu. Oni tu chyba nie mają szczególnej kinematografii, ci Austriacy, co?
— Kupują to samo, co my, jak widać.
Szli dalej, wmieszani w popołudniowy tłum, przyglądali się domom, samochodom i wystawom. Potem zaczęli zwracać uwagę na ludzi.
— Nie widzę w nich nic szczególnego — stwierdził Piotr. — Nic osobliwego. Zauważasz coś?
— Nic takiego — odrzekł Adam.
— Prawda? Żadnej takiej dziewczyny, żeby oko zatrzymać.
— I żeby się chociaż ubierały! Moja siostra zrobiłaby tu furorę.
— Uhm.
— Nie wierzysz?
— Wierzę. Może te tutaj skupiają się na czymś innym?
— Wątpię. Nie wykorzystują możliwości, a więc są ograniczone. Są brzydkie i ograniczone. Już ich nie lubię, pojmujesz? Żeby chociaż… — Piotr rozgestykulował się i potrącił przechodzącą obok kobietę. Natychmiast zawołał: — Przepraszam bardzo! — i skinął głową. Kobieta zrobiła dziwny grymas, wzruszyła ramionami i poszła dalej.
— Jak ja powinienem był jej powiedzieć?
— Entschuldigen Sie. A jeszcze lepiej dodać do tego: bitte. Brzmi wówczas bardziej elegancko.
— Entschuldigen Sie bitte! — Piotr wykrzyknął w stronę mijanego mężczyzny. — Coś takiego?! — zawołał w jego zdziwioną twarz. I ciągnął: Wiesz Adaś? Mam już dość tego kraju, w którym esesmani nie są żadną rzadkością, są zaś „dobrymi sąsiadami”, a tamto nie ma żadnego znaczenia. Pieprzę go serdecznie Adaś! Jedźmy gdzieś jeszcze! Albo wracajmy „do kraju tego, gdzie kawałek chleba”!
— Wrócisz za sześć tygodni.
— A ty, przyjacielu?
— Posiedzę dłużej. Odstawię cię na granicę z wielką przyjemnością.
— I z wielką kupą pieniędzy — dodał szybko Piotr.
Pan Matuszczek czekał na nich. Przedstawił im swoją żonę, dorodną, wyraźnie młodszą niewiastę z lekko zawstydzonym uśmiechem na pulchnej twarzy. Następnie zaprosił do stołu. Zostawili obuwie przed wejściem do salonu i w skarpetkach weszli do jadalni.
— Ładnie pan mieszka — powiedział Adam.
— Bardzo ładnie — dodał Piotr.
— Tak — zgodził się pan Matuszczek. — Kupiłem to kilka lat temu, gdy jeszcze pracowałem… siadajcie, proszę.
Zasiedli przy kwadratowym ciężkim stole dębowym. Gospodyni przyniosła im kapcie. Uśmiechnęła się do nich bardzo uprzejmie i wyszła. Gospodarz odprowadził ją niechętnym spojrzeniem.
— Nie zna polskiego — wyjaśnił kwaśno. — Dlatego nie gniewajcie się, że mówimy po niemiecku.
— Ależ absolutnie — odrzekli.
— Powiem jej, żeby przyniosła tutejszej wódki. Tę waszą zostawię sobie na potem. Nie obrazicie się chyba?
— Ależ skąd!
Zwrócił się do żony, a potem znowu do nich.
— To co, już trochę zobaczyliście? I jak wam się podoba?
— Niczego sobie. Niezłe jest to wszystko.
— Niezłe, niezłe… Tak, pewnie, dla was to trochę jak inny świat, co? Przynajmniej będziecie wiedzieć z własnego doświadczenia, nie? Hej! — krzyknął w stronę kuchni. — Wodka! — Wodka — zwrócił się do nich — to międzynarodowe. Ona to rozumie. Wodka, kurwa, pierdolić — to rozumie, bo to teraz stało się międzynarodowe, gdy tylu tu już z Polski przyjeżdża. Tak, to, to ona rozumie… Tego to się nauczyła, psiakrew! Ach! — machnął ręką.
Gospodyni wniosła wódkę, wędliny i chleb, i wróciła do kuchni po dzbanek z kawą. Następnie usiadła naprzeciw Adama, z prawej strony gospodarza.
— No, możemy się napić — pan Matuszczek sięgnął po butelkę i rozlał do kieliszków. Wyciągnął swój w ich stronę: — Na zdrowie!
— Na zdrowie! — trącili się z nim równocześnie.
Adam przez stół stuknął się z gospodynią. Uśmiechnęła się do niego szeroko. Piotr uczynił to samo. Pan Matuszczek siedział z uniesioną dłonią i nie patrzył na małżonkę.
Wypili. Odstawili kieliszki, a pan Matuszczek napełnił je natychmiast.
Przegryźli i znowu wypili.
— To Polaków macie tu sporo? — zaczął Adam.
— O! Jeszcze chyba tylu nie było — odrzekł gospodarz. Sięgnął po chleb i wędlinę. — Bierzcie — skinął głową. — Przyjeżdżają, tak jak wy, zarobić. Inni zostają tutaj, a jeszcze inni emigrują dalej, w świat. Kanada, Stany, Australia… Tam podobno łatwiej przywyknąć i nawet lepiej niż tu… Poza tym ten język, rozumiecie. Nie każdemu pasuje niemiecki, Niemcy…
— Niemcy, mówi pan?
— Ano, a czymże oni się różnią, hę? Austriacy, psiakrew! — Pan Matuszczek wydął wzgardliwie wargi. — Gówno tam, Austriacy! Jak Niemcy weszli w trzydziestym ósmym, to się chcieli posrać ze szczęścia! Austriacy, cholera… Bieda była, brud, smród, ubóstwo! Hitlera w dupę by całowali za przeproszeniem… Jeszcze teraz — powiedzcie jakiemu staremu co złego o nim! Dla nich to wciąż Führer! Ha! Przecie to rodak, czy nie? — gospodarz poczerwieniał na twarzy.
— I mówi pan, że te ciągoty wciąż mają? — Piotr potrząsał głową.
— A jakże! Młodzi może już nie tak, nie pamiętają, dobrze im się żyje… Ale starzy! Lepiej nie mówić. Napijmy się!
Wypili, przekąsili i znowu wypili. Pani Matuszczek przyniosła następną butelkę. Potem nalała każdemu kawy.
— Danke schön — Podziękował Adam.
— O zdziwiła się uprzejmie i skinęła głową. — Bitte sehr! — usiadła i spytała patrząc mu w twarz: — Sprechen Sie deutsch?
— Nein… Znam tylko kilka słów. Nie za dużo. Uczę się niemieckiego.
— Ach, das ist prächtig und…
Po „und” Adam nie mógł niczego zrozumieć. Pani Matuszczek mówiła jakiś czas, uśmiechała się uprzejmie i na koniec zadała pytanie
Adam zwrócił się do gospodarza:
— No, pańska żona przecenia mnie znacznie. Wybaczy pan, ale niewiele zrozumiałem. Czy byłby pan tak uprzejmy…
— Pyta, czyście panowie na długo przyjechali do nas. Znaczy: do Austrii?
— Sami jeszcze tego nie wiemy — wtrącił Piotr. — Zasadniczo, przybyliśmy tu jako turyści…
— Ehe — gospodarz kiwnął głową ze zrozumieniem.
— … i nie nastawialiśmy się na pracę…
— Chyba, żeby się trafiło coś po drodze, rozumie pan — mimochodem zastrzegł Adam.
— Bardzo dobrze rozumiem — powiedział gospodarz i zamyślił się.
Zapadła cisza. Dopili kawę i Adam sięgnął po papierosy.
— Zapali pan marlboro? — zwrócił się do gospodarza.
— Nie… nie pale. Dziękuję — obrzucił ich nieobecnym spojrzeniem.
— Może małżonka?
— Także nie pali.
— To i ja nie zapalę — Adam schował paczkę do kieszeni.
— Niechże pan się nie krępuje. Wcale nam to nie przeszkadza.
— Nie. Nie jestem znowu taki palacz. Palę tylko przy alkoholu.
— No, to niechże pan zapali!
— Naprawdę nie muszę, proszę pana. Nie wypiłem jeszcze tyle, żebym musiał.
— Ach, tak — żachnął się pan Matuszczek i ponalewał w kieliszki.
Adam poczuł ogień na policzkach.
— Nie to miałem na myśli, proszę pana. Zostałem źle zrozumiany…
— Oczywiście, że nie to pan miał na myśli — rzekł gospodarz i zwróciwszy się do żony powiedział kilka słów po niemiecku. Pani Matuszczek kiwnęła głową i wyszła z salonu.
— Zadzwoni do znajomych i popyta, czy nie znalazłoby się coś dla was.
— Och, proszę pana — zaczął Piotr.
— Nie trzeba — przerwał mu pan Matuszczek. — Nie musicie się wstydzić, chłopcy. I tak załatwiacie to po dżentelmeńsku. Daj Pani Boże, żeby tak wszyscy. Podesłałem ostatnio koledze, co ma kram z warzywami, chłopaka z Polski. Co on się naprosił, co nagadał! Że chora żona, że matka, że on musi na lekarstwa… Bóg jeden wie. Uwierzyłem. Wiem przecież, że z lekami tam w kraju bardzo ciężko bywa, sam wysyłałem niejeden raz przez córkę. Ale ten! Jak go ów straganiarz zatrudnił — to on zaczął szantaż. Tak, kochani! Że doniesie, gdzie trzeba, że go zniszczy, jak mu dwakroć większej zapłaty nie da, że tylko wozić mu może te warzywka, a stary niech zapier… O! Trafiłem na drania. Żebyście — gospodarz otarł rękawem spocone czoło — wy czasem do tego człowieka, do tego mojego znajomego po robotę nie poszli, bo dopiero by was pogonił. Goni każdego Polaka, co się u niego o pracę pyta, a ten kram znajduje się na głównej ulicy, w centrum. Przybyski się nazywa. Nie chodźcie tam do niego!
— Proszę się nie obawiać — zapewnili zgodnie i z przekonaniem.
— A co dalej było z tym Polakiem, co pracy szukał? — spytał Piotr.
— Z tym łobuzem? A co mogło się stać? Ten Przybyski dzwonił raz do mnie i pyta: coś ty mi tu za skurwysyna podesłał? I wszystko mi opowiedział. To ja mu na to: A ty nie wiesz, co masz zrobić? A idźże na policję i skargę złóż, że ci taki a taki spokoju nie daje! I co myślicie?! Na drugi dzień jak dostał kopa w tyłek, to się na granicy zatrzymał. Dwanaście godzin mu dali! Rozumiecie? — pan Matuszczek walnął pięścią w stół.
Spojrzeli ciężko po sobie i pokiwali głowami.
Gospodarz ponalewał w kieliszki.
— Wypijmy — zawołał.
Wypili i nalał znowu.
— Aaa, z takich rzeczy… — macie coś? — wzrok mu się wyostrzył.
— To znaczy…
— No, do handlu. Wódki nie wezmę, bo jutro na zjeździe… ale co? No, nie krępujcież się przecie!
— Może kryształy zainteresowałyby pana?
— Owszem, macie przy sobie?
— W samochodzie. Cztery okazy.
— Chętnie bym zobaczył, jeśli można. Wszystkie, jeśli nie sprawi kłopotu.
— Naturalnie. Żadnego kłopotu, proszę pana.
Piotr podniósł się i wyszedł przez salon.
— Niechże się pan posila — gospodarz zwrócił się do Adama.
— Bardzo dziękuję, nie jestem głodny. Tyle, żeby przekąsić.
— No, niechże się pan częstuje. Niech mi pan powie, jak tam w kraju?
— Wesoło nie jest. Pan chyba wie?
— Wiem co nieco, pewnie. Ale zawsze ktoś nowy coś dopowie do tego.
— Chyba tak — Adam uśmiechnął się. — Ale zwykle gada się o tym, o czym każdy już i tak wie. Jeśli czytuje pan polską prasę, to jest akurat odwrotnie. W ten sposób wiele można się dowiedzieć.
— Znam to, synu — pan Matuszczek spojrzał ciepłym wzrokiem i pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Trudno powiedzieć coś oryginalnego — Adam sięgnął po chleb i wędlinę. — Wie pan, na początku, w siedemdziesiątym pierwszym, drugim, ludzie mieli jeszcze nadzieję, zaufanie. Gierek wszedł nieźle, a z Gomułki przedszkolaki się śmiały, opowiadano sobie masę kawałów… Teraz dzieciaki śmieją się z Gierka. Wołają: Chcesz cukierka? Idź do Gierka! Dzieci, proszę pana, wiedzą najlepiej. Każda władza powinna słuchać dzieci, jeśli chce wiedzieć, co ludzie o niej myślą. Jeśli zależy jej na tym, prawda?
— No — zastanowił się pan Matuszczek — chcesz pan powiedzieć, że to już niedługo?
— Tak właśnie myślę.
— I co to da?
— Nie wiem. Chyba nic. Coś się musi na szerszą skalę, sądzę.
Pan Matuszczek załopotał rękami nad stołem.
— O! To nie daj Panie Boże! Zachód nie dopuści do żadnej zmiany, mój kochany! Czy im tu źle? Weź pan Szwecję — ja nie wiem, ale jak oni tak dalej będą koniunkturę nakręcać? Nie wiem… Przecież to szaleństwo, co oni wyprawiają! Ludzie pogłupieli tam, człowiek jak chce nawet, to nie może być biedakiem — państwo wszystko, wszystkim, czy chce się robić, czy nie… Tak nie można, kochany! Ci tutaj idą ich śladem, bezrobotny żyje jak reszta, samochodem po zasiłki jeździ! Tak ni można! Ludzie bata nie znają!
— A powinni?
— A nie?
— Jednak to działa, to tutaj.
— Działa — gospodarz wydął wargi z przekąsem. — Pewnie, że działa. Ale pytam: jak długo jeszcze?
— Właśnie o ten czas chodzi — Adam uśmiechnął się smutnie. — A my czekamy. Jak nie ma człowiek innego wyboru — to czeka. Po prostu czeka.
— Nie wiem, jak wy, młodzi, potraficie czekać — pan Matuszczek potrząsnął z niedowierzaniem głową. — Widziałem odbudowę Niemiec przez Niemców i potem te zmiany tutaj. Wypracowali sobie to wszystko, ten dobrobyt.
— U nas także pracowano — zauważył Adam. — Była motywacja, nadzieja.
— A teraz?
— Teraz czekamy, proszę pana.
Wrócił Piotr. Wyjął kryształy z torby i poodwijał z papieru Poustawiał je rzędem na stole.
— Piękne! — rzekł gospodarz i podniósł pierwszy z brzegu. Oglądał go w świetle, obracając w dłoniach. Potem przejrzał następne.
— Ile to? — spytał cofnąwszy się o krok od stołu, patrząc na szkło.
— Trudno nam powiedzieć — Piotr ściągnął brwi. — Jest pan pierwszy…
— No, no! Cos tam musicie wiedzieć, przecież.
— Absolutnie nic, proszę pana. Może pan powie cenę?
Gospodarz uśmiechnął się.
— Słuchajcie, kochani, tak bez targów, to jest warte — z korzyścią dla was… jeden tysiąc. Możecie pójść oczywiście gdzieś z tym jeszcze, ale powiadam wam, że wrócicie do mnie. Dadzą wam, góra osiemset. A mnie to pasuje i cóż to w końcu jest, te dwieście szylingów? Połowa dniówki. Ja się nie targuję. No?
Piotr potarł czoło.
— Co, Adam?
— Myślę, że tak.
— Zgoda, powiedział Piotr do gospodarza. Ten wyszedł na chwilę i wrócił z pieniędzmi. Piotr chuchnął na banknoty na szczęście, a gospodarz odstawił kryształy na półkę regału.
— Piękne — rzekł raz jeszcze. — Będą się nadawały.
Wrócili do stołu i opili transakcję. Przyszła gospodyni i pokręciła przecząco głową. Zrozumieli i powiedzieli, że to nic nie szkodzi. Powiedziała coś do męża z zatroskaną miną.
— Mówi, żebyście zostali u nas do jutra, to może za dnia…
— Nie, nie. To wykluczone, proszę państwa. To za wielki kłopot, poza tym mamy gdzie spać. Jeśli można, to skorzystalibyśmy z wanny.
— Nie krępujcie się, chłopcy — namawiał gospodarz — na górze mamy jeden wolny pokój. Drugi zajmuje Tomek. O! Może on by wam pomógł?
— Tomek — spytali uprzejmie.
— Ja, ja! — wtrąciła gospodyni i kiwnęła z przekonaniem głową. — Tomek!
Gospodarz popatrzył na nią przez chwilę.
— A cóż ty powiesz! — zawołał. — Cóż takiego ty możesz powiedzieć, hę? — I zwrócił się do nich: — Tak, Tomek, taki jeden. Przyjechał, będzie dwa miesiące. Pomagałem mu znaleźć pracę i kiedy już ją miał, rozeszło się znowu o nocleg, więc daliśmy mu pokój na kilka dni — i siedzi do tej pory — rozłożył bezradnie ręce
— A gdzie pracuje ten Tomek?
— Dobre ma zajęcie. W redakcji „Kronen Zeitung”, ulotki jakieś roznosi i tym podobne rzeczy. Nie wiem tylko, czy się doczekacie, bo lubi późno wrócić. Jak tylko przyjdzie, wypytam go i wyślę do was z samego rana. Może doradzi wam coś?
— Doprawdy, bardzo pan się trudzi z naszego powodu — powiedział Adam. — Tyle kłopotu państwu sprawiamy. Ten Tomek, może nie zechce nam pomóc i szkoda będzie pańskiej fatygi.
Gospodarz poczerwieniał i ściągnął brwi.
— Jak to: nie zechce?! Jak to może wam nie pomóc? To ja dałem mu dach nad głową, pomogłem, zapłaty nie biorę! Chyba się, chłopcy, mylicie w tym posądzeniu.
— Nie chcieliśmy, broń Boże, obrazić kogokolwiek. Tylko takie przypuszczenie, proszę pana.
— Wypijmy — pan Matuszczek przerwał rozmowę. Potem zwrócił się do żony. Odpowiedziała mu łagodnym głosem.
— Mówi, że to niemożliwe. Pomoże wam z całą pewnością. Że skoro my go przyjęliśmy i pomogli… Cholera! — zirytował się nagle i walnął pięścią w stół. — My! My, my! Mówi tak, jakby to ona! Ona! A w ogóle, to skąd macie wiedzieć? Niby skąd? Muszę wam powiedzieć: To ja go przyjąłem, bo to jest mój dom! Rozumiecie? Mój! I wszystko, co tu jest — moje! I zostawię córce. Będzie miała, wróci z Polski, ze studiów. Będzie lekarzem, doktorem — odsapnął i przetarł spocone czoło. — Ooo! Tu będzie miała dobrze z takim zawodem! Ale to nie jest jej córka. Ona — machnął głową w stronę żony — ona to jest… taka sobie. Nie miała, marnego szylinga. A ja ją przygarnąłem, biedaczkę, a teraz to ona wielka pani, cholera! Ach! Ja sam do wszystkiego doszedłem tutaj! A ona tylko: Kurwa! Wodka! Pierdolić!
Sapał chwilę w milczeniu. Następnie powiedział: — A tego Tomka zapytam. Na pewno. Bądźcie o to spokojni.
Noc była chłodna. Owinęli głowy ręcznikami i powsuwali się głęboko w śpiwory.
— Ten Linz… — zaczął Piotr.
— Martwisz się?
— Ani myślę.
Przed odjazdem poszli pożegnać się z panem i panią Matuszczek.
— To jednak nie był — pan Matuszczek patrzył trochę z ukosa. — Nawet go dobrze nie wypytałem, bo obiecał, że pójdzie na pewno, doradzi wam i wszystko opowie… No, ale co zrobić? — miał zatroskaną minę.
— Nic nie szkodzi — pokrzepiali go. — Jakoś sobie poradzimy, proszę pana. Bardzo państwu dziękujemy za wszystko.
Uścisnęli dłoń gospodarzowi, a ten poklepał ich po ramieniu. Pani Matuszczek stała w głębi i nie zbliżyła się.
— Proszę przeprosić żonę za kłopot i podziękować w naszym imieniu.
Gospodarz kiwnął głową i powiedział: — Wiecie, że nie mogę zrozumieć tego Tomka?
Uśmiechnęli się do niego.
Dzień, ciężki i duszny upałem lata w mieście, schodził im na łazikowaniu opustoszałymi uliczkami, przyglądaniu się wystawom, odpoczywaniu w cieniu drzew rosnących na miejskich zieleńcach. A w południe, gdy żar zrobił się nie do wytrzymania — pozwolili sobie na lody śmietankowe (po półtora szylinga sztuka). Jeżeli przyjdzie wracać wcześniej — trzeba uratować z tej forsy, którą wywieźli, ile się da.
Później, wybrali się drogą wychodzącą z miasta na wschód, poszukać dobrego i niekrępującego miejsca na nocleg. A wcześniej, na skrzyżowaniu ulic, gdzie trzeba było zatrzymać samochód, Adam wcisnął hamulec i poczuł, jak pedał idzie miękko do deski — raz, drugi i trzeci — zatrzymali się na środku drogi, dziękując Bogu za niewielki ruch i za to, że wśród aut, które zatrzymały się za ich sprawą, nie było policyjnego. Okazało się, że ciekło z przewodu przy prawym tylnym kole. Odłączyli go, zaślepili, uzupełnili płyn w pompie i ruszyli dalej.
— Gdyby trafiła nas policja — zastanawiał się Piotr — to co, myślisz, zrobiliby nam?
— Skonfiskowali wóz.
— Poważnie?
— Nie wiem.
— Może przystaliby na muzeum?
— Nie słyszałem, żeby brali nasze żuki do muzeów na Zachodzie.
W taki sposób — myślał Adam — można tworzyć teksty do kabaretów. Ale tam u nas w kraju, bo tutaj pewnie nikogo by to nie zainteresowało. Tylko dlaczego? Ano, bo widocznie cały dowcip polega na wyeksponowaniu nieuctwa i głupoty inżynierów, którzy projektowali i projektują w tych czasach, i podobnie rzecz się ma ze skeczami na temat rządzących naszym krajem, i tak dalej. W ten sposób kiśniemy we własnym sosie, a kogo z zewnątrz może obchodzić fakt, iż gdzieś tam rządzą głupio i kiszą się we własnym sosie? I teraz zaczynasz mieć wreszcie wyobrażenie o tym skąd bierze się owa przytłaczająca świadomość — wstydliwa, nieustępliwa, zawsze obecna świadomość bycia spoza, społeczna i indywidualna świadomość przynależności do tych, których oni tutaj wyobrażają sobie jako prymitywnych, przygłupich, infantylnych i nieudolnych, pozostających gdzieś daleko w tyle, w czasach, które dla nich są już tylko historią… O, niech to diabli, ale nie możesz odmówić logiki takiemu rozumowaniu i wszystko, co będziesz mógł uczynić, to wytłumaczyć paru tym, którym napotkasz na swojej drodze, i będziesz mógł pogadać z nimi — że to nie do końca tak, że jest trochę inaczej, że jesteście inni i że chcielibyście niejeden raz to zmienić, tylko że kiedy zabieraliście się już do tego, to rozpędzano was pałkami, armatkami wodnymi i gazami łzawiącymi, z petard rzucanych w dół z krążących nad ulicami helikopterów — a w końcu salwami ostrej amunicji i gąsienicami czołgów…
Patetyczne? Ale prawdziwe. I jeśli ci nie uwierzą, jeśli odmówią ci zrozumienia… Co wówczas? Znienawidzisz ich?
Jechali rozglądając się za jakimś laskiem i odchodzącą w jego stronę polną ścieżką i nie widzieli nic dogodnego, tylko dobrze zagospodarowane pola, a przy drogach stały tabliczki z napisami „Pirvaten” i dalej, że wjazd jest dozwolony wyłącznie za zgodą właściciela.
— Oto masz i wyższość ustroju — rozwodził się Piotr. — Chcesz polecieć w krzaczki i nie wolno ci bez zgody właściciela. Czy to jest to, o co nam chodzi, Adamie?
— W szczególności tak — odrzekł, myśląc o tym wszystkim, co widział i słyszał tamtego lata i jesieni, kiedy spędził kilka udanych, dobrych miesięcy u stryja na wsi. Nagonki złożone z młodych podchmielonych i aroganckich adeptów sztuki łowieckiej, ciągnęły chłopskimi polami i lasami, nie zadając sobie trudu, by spytać o jakiekolwiek przyzwolenie ich właścicieli, wypędzając na otwartą przestrzeń wszystko, co żyło, a tam stali myśliwi z bronią i prali jak popadło, a później toczyli zażarte pyskówki między sobą, o zabite zające, kuropatwy i sarny. Zabijali także chłopskie psy wałęsające się poza zagrodami — co było zgodne z prawem i słuszne — lecz potem, oszołomieni sukcesami strzelcy, czynili dwu, trzyosobowe wypady do wsi i uśmiercali psy, które przebywały w zagrodach i sadach. Czyniono to na oczach dzieci i ludzi dorosłych — było to niesłuszne i niezgodne z prawem, tyle że nie karalne. Był i taki przypadek, że myśliwy napotkał dziecko prowadzące swojego ukochanego pieska, na kawałku sznurka, wśród innych dzieci. Nakazał psa odwiązać, puścić luzem, a następnie położył go celnym strzałem, jako tego, który zagrażał zwierzynie przeznaczonej na odstrzał dla panów myśliwych. Chłopczyk przeżył wstrząs, rodzice umieścili go w szpitalu, sprawę skierowali do sądu — i przegrali. Sprawiedliwości stało się zadość. Temida ma, co prawda, zawiązane oczy, lecz wyciągnięte dłonie. Bywa, że są to bardzo chciwe dłonie. To niemożliwe — mówił do stryja. Przecież byli świadkowie, zaświadczenia lekarskie, stryjku? Owszem — zgodził się, sterany życiem i ciężką pracą chłop, ale ich zaświadczenia były widać lepsze, nie uważasz? A co do świadków, to szybko zostali przekonani do tego, co na-praw-dę widzieli. Przekonano ich, rozumiesz, Adaś? I ciebie także by przekonali, gdyby tylko do tego miało dojść. Mnie nie, nie ma nawet mowy — zaprzeczył ostro, z przekonaniem. Przekonaliby cię — twardo, uparcie tłumaczył stryj. Każdego przekonają. Nie ma, synu, silnych na tych panów. Nie ma, takich, mocnych, zwłaszcza tu, na wsi. Wystarczy, że postraszą karabinem raz i drugi, kryminałem i wnet byś skruszał, mój kochany. ONI wszystko mogą, wierzaj mi i nie ma na to rady. Nagną do ziemi każdą podniesioną chłopską głowę. Do samej ziemi. A chłop jest niebuntliwy, w pokorze zniesie deptanie swoich ziem. Tak to już jest, synku… Zdenerwował go wtedy ten chłopski, cielęcy upór w przyjmowaniu poniżenia, w kornym pochylaniu głowy przed losem i wielka cierpliwość w znoszeniu niesamowitych warunków życia i pracy. I pragnął zrozumieć, skąd to wszystko brało swój początek, gdzie czaiło się źródło owego wychowania całych pokoleń w ciemnocie, brudzie, pokornym poddaństwie. Był to czas wielu domniemywań i hipotez, i nie znalazł wtedy dobrej na wszystko odpowiedzi. Zastanawiał się, co by uczynił, gdyby los wyznaczył go na ojca tego chłopca, któremu myśliwy zabił pieska. Gdyby musiał patrzeć na rozpacz syna i szukać sprawiedliwości tam, gdzie znaleźć jej nie było sposobu. Więc co by zrobił? Nie wiedział. W końcu nie chciał wiedzieć. I nie chciał myśleć o tym. Ale to nic nie dawało i znowu myślał…
— Więc lepiej niechby było tak, że nie masz gdzie iść w te krzaczki — powiedział do Piotra.
Kilkanaście kilometrów od miasta skręcili w jakąś boczną drogę bez oznakowania i minąwszy kawałek zarośniętego terenu, ujrzeli nieduże jeziorko z piaszczystymi plażami, dość zatłoczonymi, a dalej rozległe, wyżwirowane place parkingowe poobsadzane gęsto, wysokimi, dobrze ocieniającymi drzewami. I bardzo dużo aut na tych placach.
Minęli wszystkie i zatrzymali się na końcu, gdzie tłok był najmniejszy.
— Pójdziemy popływać? — spytał Piotr, gdy już obejrzeli sobie wszystko dokoła, nie wysiadając z szoferki.
Turski poruszył kierownicą. — To — pokazał. — Rozbiorę przekładnię.
Kończył zdejmowanie dekla obudowy przekładni kierowniczej, kiedy nadszedł Piotr.
— Podano do stołu. A co u ciebie? — przyglądał się mechanizmowi.
— Jeszcze chwila — podważył wkrętakiem dekiel. — Łożysko, stary. Dwie kulki wyleciały sobie. Nic takiego nie mamy w zapasie.
— Da się jechać?
— Nie. Ale Polak potrafi. Kiedyś mieliśmy doskonałe konie, teraz mamy te samochody.
— Nie narzekaj, Adamie — powiedział Piotr uroczyście. — Nie narzekaj na ziemi obcej, człowieku!
— Czyje to? — Adam zerknął na towarzysza.
— To jest moje! MOJE! — Piotr wycelował palec w swoją pierś. — I nikt mi tego nie zabierze! Spłodziłem tę myśl tu i teraz, słyszysz pan, panie Herr Matuszczek? I na dobrą sprawę, nie wolno panu tego nawet używać, dobry panie Herr Matuszczek!
Później, gdy w chłodnej wodzie spłukali z siebie żar letniego dnia i siedzieli na materacu oparci o pień drzewa, obserwując ludzi ściągających gromadnie i leniwie do swoich aut, Piotr powiedział:
— Jakież to wszystko jest obce.
— Obce jest — przytaknął Adam.
— Nierówności nie da się pogodzić z miłością.
— Znowu twoje?
— Nie. Tołstoja.
— Ciekawe, skąd on to wytrzasnął?
— Z siebie — rzekł Piotr uroczyście. — Z nas. Z takich jak my.
Adam Turski zerwał się na nogi. Wykrzywił twarz z dezaprobatą.
— Przestań. Dosyć, mdli mnie. Stajesz się patetyczny i drobiazgowy. Zemdliło mnie tak, że chyba polecę w krzaki. Piotrze, uśmiechnij się, proszę. Bądź dla nich miły i dobry. Przestań być patetyczny i drobiazgowy. Bądź na luzie, beztroski i młodzieńczy, budowniczy nowego ładu! Obiecaj, że będziesz! Na luzie, swobodny. Pamiętaj!
Piotr podniósł się i zawołał: — Będę! Już jestem! Słuchaj mnie, dziewczyno!
Wiele głów zwróciło się w ich stronę, a Piotr deklamował:
Wchodzę w świt swojego ciała — swobodnie!
Za chwilę zdejmę spodnie!
Twoje włosy — uwiązane niewolnice!
Pomagam Ci zdjąć spódnicę!
— Niech cię — potrząsnął głową Adam, siadając na trawie i obserwując malejący tłumek i dwie pary w średnim wieku, które nagle wybuchły zgodnym śmiechem. Piotr zamachał do nich i cała czwórka podeszła bliżej. Byli ładnie opaleni i elegancko ubrani.
— Niech pan mówi dalej — odezwała się jedna z kobiet, z zachęcającym uśmiechem
— Doprawdy, wzruszacie mnie — powiedział Piotr uprzejmym głosem. — czyżbyście byli łasi na polską mowę?
— Ach, jesteśmy łase na to, co pan mówi — odrzekła zalotnie ta sama kobieta.
— Z wielką przyjemnością — skłonił się nisko Piotr i ciągnął:
A noc — — — płynie cichym strumieniem
Chodź, połączymy w jedno
Nasze nagie cienie
— Hi, hi — zaśmiały się kobiety. Mężczyźni uśmiechali się w milczeniu
A potem, potem my nierozłączeni
Wkraczamy w fantastyczną
Krainę cieni…
Wracamy. Jedną jesteśmy osobą.
Żadne z nas nie pyta:
Czy jestem Tobą? Czy sobą?
Tylko kiedy poranek
Spływa sennym westchnieniem
Ty zapytasz:
Gdzie są nasze cienie…
I rzeczesz:
Za różę
Wszystko powtórzę!
Wszyscy byli bardzo rozbawieni. — Czy to już koniec, mistrzu? — pytała wciąż ta sama kobieta, bardzo jasna blondynka, przylepiona do niższego, krępego mężczyzny.
— Nic podobnego — zawołał Piotr dramatycznym głosem. — Bo:
Ja —
Ptaka krzyk!
Czy słyszałaś? — spytałem
I zaraz zapomniałem.
Tego ranka, tej wiosny
Czy będę jeszcze kiedy
Równie radosny?
— Świetnie — wołała jasna blondynka.
Piotr wycelował w nią palec. — Ty! — zawołał —
Rozchylasz znowu nogi
W pierwotnym błogostanie
A
Ja
Mam
Pytanie:
Czy
Mi
— Stanie! — dokończyła radośnie kobieta.
— Ireno — zawołał jeden z mężczyzn z lekką przyganą. — Ireno!
— Och, jaki ty jesteś drętwy — odcięła się kobieta i spytała Piotra: — Czy pan sam napisał ten utwór, jeśli można wiedzieć?
— Oczywiście, że można wiedzieć, łaskawa pani — odrzekł Piotr głosem pełnym wytworności. — Napisałem go osobiście i teraz deklamowałem pani. Jestem Piotr Wiatr — wyciągnął dłoń i wszyscy uścisnęli sobie ręce. Adam zmuszony był podnieść się z ziemi.
— Irena Bumel — przedstawiła się jasna blondynka.
Druga, także blondynka, ale znacznie ciemniejsza, mruknęła coś, czego nie uchwycili. Jeden z mężczyzn był Hansem Blumelem i nie mówił po polsku. Drugi nazywał się Jan Cośtam.
— A pan nazywa się Piotr Wiatr. Jakież piękne, poetyckie nazwisko — zachwyciła się pani Bumel.
— Faktycznie — przerwał jej Piotr — nazywam się Wiatrowski. Przepraszam, że skłamałem. Ale to niewiele zmienia, bo pani i tak nie nazywa się Bumelska, prawda?
Nastąpiła chwila zamieszania, pan Bumel również wyczuł coś w powietrzu, lecz Piotr ciągnął dalej, szybko: — Otóż, jesteśmy, proszę państwa, studentami z Polski i przyjechaliśmy zobaczyć, jak wam się żyje w waszym pięknym kraju. Mówcie, proszę!
— Wcale nie jest naszym krajem — żachnęła się druga kobieta, której nazwiska nie dosłyszeli. — Dawno już mówię mężowi, że powinniśmy wrócić! Odłożyliśmy dostatecznie dużo, żeby tam być milionerami — i dodała nieco speszonym tonem: — Austria, wiedzą panowie, nie jest za dobrym krajem dla Polaków.
—Ale dla pani Bumel, przepraszam, jest? — bardzo uprzejmie zapytał Piotr.
— Ona ma obywatelstwo — wyjaśniła żona pana Jana.
Pani Bumel ściągnęła nerwowo wargi.
— Zaiste, godne szacunku — powiedział Piotr. — Gratuluję pani, Ireno!
— Nie ma czego gratulować — rzekła nieco opryskliwie Irena Bumel. — Nie rozumiem tego.
— Trudno — skomentował Piotr. — Bardzo żałuję. A pani — zwrócił się do drugiej niewiasty — pewnie chciałaby wiedzieć, jak tam u nas jest? Tak naprawdę?
— Niech pan opowie — zachęcił jej mąż pojednawczym tonem
— No, posłuchamy — wyśpiewała wciąż urażona Irena Bumel.
— Z nadzwyczajną przyjemnością! Opowiem państwu wszystko, co tylko zdołam — zapewnił Piotr Wiatr. — I myślę, że vice versa. Musicie bowiem wiedzieć, że to dopiero drugi nasz dzień w waszym kraju — uśmiechnął się przepraszająco do żony pana Jana, gdy ta chciała zaoponować — i nie zawsze wiemy, jak się znaleźć. Wczoraj, na przykład, pokazano nam autentycznego esesmana i, proszę mi wierzyć, nie bardzo wiedziałem, jak się znaleźć.
— No, no — wtrącił Jan. — Od razu esesman?
— Wyobraźcie sobie. Nie wiedziałem, czy wiać czy też dać mu w mordę. Co powinienem był uczynić, proszę pani? — zwrócił się do Ireny Bumel.
— Powinien był pan zachować obojętność, jak sądzę — odrzekła nieco udobruchana kobieta. — Jesteśmy wszak z cywilizowanego kraju, nieprawda?
— Wszak prawda — zgodził się Piotr. — I tak też uczyniłem. Ucywilizowanie zobowiązuje, prawda, panie Herr Matuszczek?
— Co pan wygaduje? — żachnęła się Irena Bumel.
— Nic takiego, nie zwracajcie uwagi, proszę na te niuanse — uspokoił ich Piotr. — Wspomniałem mimochodem jednego gościa, co się nie zdążył dosmażyć w Mauthausen. Prysnął z pieca, gdy obsługa przysnęła na chwilę. Mieszka teraz przy esesmanie, pewnie po to, żeby pamięć była wciąż świeża. Ale to porządny sąsiad, proszę mi wierzyć — Piotr machnął lekceważąco ręką.
— Pan chyba pogubił wątek, panie Piotrze — zmrużyła oczy Irena Bumel.
— Nic podobnego. Co najwyżej mogło mi przyschnąć w gardle — Piotr potarł dłonią szyję.
— Janku — zawołała Irena Bumel — powinna jeszcze być wódka w aucie!
— O, proszę pani — Piotr powstrzymał pana Jana, łapiąc go za ramię, gdy ten ruszał w stronę aut. — Proszę pani! Nie to miałem na myśli. U nas w Polsce już nie pija się wódki. Ani w ogóle żadnych alkoholi. Tak. Z tym koniec, wszyscy są trzeźwi! Socjalizm! Komunizm! Takie osiągnięcia, proszę łaskawych państwa. Czy państwo możecie sobie to wyobrazić?
— Nie — powiedziała stanowczo Irena Bumel. — Ci, co tu przyjeżdżają, mają pełne walizki polskiej wódki!
— Ach — Piotr z lekceważeniem zamachał ręką. — wyłącznie eksportowa produkcja. Dla naszych kochanych rodaków, za granicami kraju. Dla wszelkiej maści alkoholików, którzy nie porzucili tego zgubnego nałogu.
— Pan sobie kpi!
— Absolutnie. Nie chciałem nikogo urazić. Tego pana również — spojrzał uprzejmym wzrokiem na pana Bumela. — Przecież wy doskonale wiecie, jak jest — dodał pojednawczo.
— Polepszyło się coś może? — zgodnie zapytał pan Jan.
— Aaaa, tak — Piotr pokiwał głową. — Z niektórymi rzeczami polepszyło się znacznie. Na przykład , dzięki dobrym posunięciom naszego rządu więcej ludzi jest teraz w produkcji, a mniej na emeryturach.
— Pewnie podnieśli wiek emerytalny — ze znajomością rzeczy zauważył pan Jan i sięgnął po papierosy. Poczęstował i wszyscy wzięli. Austriak rozdał ogień.
— Jednak nie to — zaprzeczył Piotr zacinając się lekko. — Nic z tych spraw. Zastosowano bardzo humanitarne, moim zdaniem, posunięcie.
— Mówi pan!
— Otóż, wyobraźcie sobie, każdy, kto idzie na emeryturę dostaje wołgę!
— Niemożliwe?! — pan Jan przygryzł wargi. — Ten samochód?
Kobiety wpatrzyły się w Piotra przenikliwie. Adam odwrócił twarz na pustoszejące plaże.
— Nie. Tę rzekę — rzeczowo wyjaśnił Piotr
— Rzekę?!
— Tak. Do przepłynięcia.
Kobiety wybuchnęły histerycznym śmiechem. Pan Jan klepał się w zapale po udach. Pan Bumel uśmiechał się uprzejmie. Adam śmiał się patrząc na wodę. Potem pani Bumel zaczęła szybkim, wartkim niemieckim tłumaczyć mężowi, co zaszło. Pan Bumel odeśmiał się chropowatym, gromkim: Cha, cha, cha! Ocierał dłonią niskie, spocone czoło.
— Ależ pan nas ubawił — wołała pani Irena. — Nigdy tego nie zapomnę!
— Dziękuję — rzekł chłodnym nagle głosem Piotr. — Ale chciałbym, żeby pani nie zapomniała także o paru innych rzeczach.
— A to?
— Na przykład, o niewieście imieniem Wanda
— Wanda? Wanda… ta, co… — kobieta poczerwieniała raptownie i spojrzała ze złością na Piotra. — Pan jest bezczelny — wykrzyknęła.
— I niech pani nie zapomni w wolnej chwili opowiedzieć mężowi tę interesującą historię. Myślę, że zrozumie równie dobrze, jak ten kawał.
— Komunistyczne chamidło — odcięła się kobieta.
— Piotr Wiatr jestem — uśmiechnął się rozbrajająco Piotr.
— Och! — wykrzyknęła z nienawiścią i odwróciła się. Cała czwórka odeszła bez słowa.
— Ścierwa — mruknął Piotr do siebie. I rzekł do Adama: — Walniemy po jednym?
— Z przyjemnością, Piotrze — uśmiechnął się do niego Adam Turski.
Siedzieli na trawie i patrzyli, jak słońce zniża się nad wodę, a od miasta nadciągają ciężkie, ołowiane chmury. Plaże opustoszały. Powiał raptowny, zimny wiatr. Duże, pojedyncze krople deszczu spadały na ziemię. Skryli się w ciemni.
Rozmawiali wyciągnięci na materacach, przy zapalonej świeczce. Mieli nad sobą deszcz i burzę przechodzącą na południe, a po bokach wilgotne ściany z płyty paździerzowej. Kiedy ustała, poszli przejść się nad wodę.
— Wiesz, nie chciałem jej aż tak dokuczyć — mówił Piotr o Irenie Bumel. — Może istotnie wydała się za tego Austriaka z miłości, co, Adaś? Przecież takie rzeczy muszą się zdarzać.
— Nie w jej przypadku, Piotrze. Widziałem, jak patrzyła na ciebie, kiedyś dawał tamten występ. Gwałciła cię samym spojrzeniem.
— Nic nie czułem — powiedział Piotr. — Żałuję. To mogło być interesujące przeżycie, doprawdy. Ta Irenka Bumelka jest, niestety, bardzo atrakcyjną kobietką w swoich latach. I wydała się za takiego nieprzyjemniaka!
— Trzeba było porzucić patriotyczne urazy i miałbyś ją teraz na kolację.
Piotr przystanął. — Trudno, nie mogłem tego opanować. — powiedział smutnym głosem. — Była jakaś harmonia w tym spotkaniu, nie czułeś tego? — stał chwilę zamyślony, a potem nachylił się i wsadził dłoń do wody. — Jest przyzwoicie ciepła, po tej burzy — oznajmił. — Teraz możemy wprowadzić do akcji mydło, nie uważasz? Za dnia ukamienowaliby nas za taką profanację.
Kobiety wróciły na parking, dobrą godzinę po zachodzie słońca. Leżeli w ciemnościach, nadsłuchując zachodnich rozgłośni, gdy rozległ się klakson, cisza i trzaśnięcie samochodowych drzwiczek. Adam podniósł się do okienka, odrzucił plandekę na dach i wyjrzał w mrok, sięgając jednocześnie prawą dłonią na półkę, po drewnianą pałkę z okutą rękojeścią. Jedną dojrzał stojącą przed autem, a drugą w świetle wewnętrznej lampki, na przednim siedzeniu obok kierowcy.
— Przybyły wielbicielki twojego talentu — rzucił za siebie, do Piotra. — I to bez obstawy — dodał po chwili.
— Kto powie, że marzenia to bajki? — przytomnie zareagował Piotr. — Proś, hrabio, na pokoje! Czy może zmienimy lokal?
— Przynajmniej jeden z nas będzie musiał wkrótce to zrobić — równie przytomnie odparł Adam Turski, czując przypływ przyjemnego podniecenia.
Chciały koniecznie zobaczyć, jak „mieszkają” i musieli je wciągać kolejno na pakę. Irena Bumel ruszyła pierwsza, wyciągając dłonie do Piotra i gdy Adam w chwilę później pomagał Helenie ( Helenko — wołała Irena, kiedy Piotr wytwornym gestem zapraszał je na górę — czyż oni nie są cudowni?!), czując przez cienki materiał letniej sukienki smukłą kibić jej pachnącego kobiecością i perfumami szczupłego ciała, usłyszeli pokrzykiwania tamtej: — Och, jak tu jest fantastycznie! Jakie niesamowicie rozkoszne gniazdko, mój kochany Piotrusiu!
Wygląda na to, że z Helenką będziesz musiał skorzystać z samochodu — pomyślał Adam Turski, mając na uwadze wygodę dwóch równych materaców i swoje narastające podniecenie. Helena była obdarzona ciałem, którego pierwszy dotyk wprawił go w oszołomienie.
Usiedli po turecku, w czworokącie, w świetle trzech świec poustawianych na górnych półkach.
— Słuchacie tego? — zagadnęła Irena spoglądając na radio. — Mrzonki. No, już dobrze — stwierdziła, gdy Piotr obrzucił ją ostrzegawczym spojrzeniem. — Nie kłóćmy się więcej, powiedziałam, że jesteście cudowni. Ten wiersz, Piotrusiu, był taki świetny i musisz go nam powiedzieć jeszcze raz. Ten kawał także fantastyczny, a to z pijakami w Polsce to blef, oczywiście. Nic takiego nie mogło się wydarzyć, nie bujajcie. Jaki ten rząd jest głupi, to jest, ale nie tak, żeby nagle dopuścić, by lud otrzeźwiał, co? Rewolucja gotowa, nie? Widzicie, znam się coś na tym, ale dajmy temu spokój. Dziękuję, kochany — powiedziała, gdy Piotr zmienił stację i z głośnika popłynęła nastrojowa muzyka.
Wychyliła się i pocałowała go w policzek. Piotr przygarnął ją ramieniem.
— A zaraz, kochani, przywiozłyśmy takie coś na przeprosiny i w ogóle — wysunęła się z objęć Piotra i sięgnęła do torby. — Wino. Austriackie. Cztery buteleczki. Każdy dostanie swoją i będzie pociągał według uznania. Poza tym wszystko idzie na konto mężów hi, hi! Co? Zawsze uważałam, że nie ma się co czarować i trzeba sprawy stawiać jasno, prawda?
„O tak, zepsuta dziwko” — odrzekł jej w myślach Adam Turski spoglądając bokiem na Helenę, która nagle odwróciła wzrok i wbiła go w podłogę.
Nazajutrz wypogodziło się i wrócili do miasta. Zapytali o pracę w wesołym miasteczku, które akurat przenosiło się do innej miejscowości i dostali zajęcie na dwie godziny, za sto szylingów. Pomagali przy zestawianiu wielkich przyczep mieszkalnych w konwój za ciągnikiem i to było wszystko. Potem ruszyli piechotą przez główną ulicę i przystanęli przy zieleniaku pana Przybyski.
— Zieleniak pana Przybyski — powiedział Piotr patrząc na szyld.
Wesoły, gruby i bardzo czerwony na twarzy mężczyzna popatrzył na nich ponurym wzrokiem zza straganu.
— Dzień dobry panu — odezwał się do niego Piotr. — Dostaniemy ziemniaki?
— Nie bujajcie — Przybyski patrzył na nich podejrzliwie. — Chodzicie za robotą?
— To też.
— Tu nie macie czego szukać.
— Już wiemy. Niech pan nam zważy kilo pomarańcz. Zarobiliśmy trochę w wesołym miasteczku, co odjechało.
Mężczyzna odważył starannie. Zdjął torbę z wagi i dorzucił do niej dwa ładne owoce.
— Nie jesteśmy, proszę pana… — zaczął Piotr ostro.
— W porządku — powstrzymał go Przybyski. — Pierwszy handel dzisiaj. Na szczęście — mrugnął do nich, rozpogodzony nagle. Przyjął banknot od Piotra i wydał resztę. — Spróbujcie zapytać w „Kronen Zeitung” — doradził. — Zatrudniają roznosicieli prospektów i gazet. A jak nie… musicie pytać, chłopcy. Teraz ciężko z robotą.
— Wiemy już — pokiwali głowami.
— Macie coś na handel?
— Wódkę i papierosy.
— Idźcie w niedzielę pod kościół polski. Tam najpewniej sprzedacie.
— Bardzo panu dziękujemy. Do widzenia.
Przybyski wyciągnął do nich wielką dłoń.
— Wracacie? — przedłużył uścisk.
Nie rozumieli.
— Czy bierzecie azyl? — pytał dalej.
— Wracamy!
— To powodzenia, chłopaki!
Odszukali budynek redakcji „Kronen Zeitung” i zapytali. Potem jeszcze w kilku zakładach i firmach. Nic nie było. Po południu trafili na niewysoki, długi budynek z napisem „Wiszniewski…” i coś dalej.
— Wygląda, jakby czekał na nas — zaczął Piotr trochę znużonym głosem. — Skorzystamy z tej propozycji?
Stali przed wejściem blisko barierki, obserwując ruch na chodniku. Do krawężnika podjeżdżały kolorowe mikrobusy z nazwą firmy i telefonami wypisanymi dużymi literami na bokach. Mijały ich brygady młodych mężczyzn, wysypujące się z aut; każdy taszczył trochę przyborów do mycia i sprzątania. W hałasie niemieckiej gwary wyłowili kilka luźnych zdań wypowiedzianych po polsku.
— Cieszyć się, czy smucić? — zapytał Piotr
— Chodźmy do biura — rzekł Turski.
Tam miła, uśmiechnięta Frau zaraz wiedziała o co chodzi: — You, man, wolen work hier? Want Arbeit?
— Ja, ja! Yes, yes — oni chórem.
— Good. You zwei o’clock hier, man, good? Fragen boss.
— Ja, ja. Danke schön, good bye!
Wrócili do firmy o drugiej. Bossa już nie było i miało nie być do następnego dnia rano. Powiedzieli, że przyjdą. Przy wyjściu Piotr przystanął na widok wysokiego mężczyzny w drelichowym kombinezonie. Tamten także zatrzymał się, patrzyli sobie w oczy jakiś czas i nagle Piotr powiedział z przekonaniem:
— To musi być nie kto inny, jak Karol Bąk. Jeśli się mylę, to nich mnie diabli!
— A to musi być Piotr Wiatr i jeśli się mylę, to też niech mnie diabli — odrzekł Karol Bąk i podawszy sobie dłonie poklepali się po plecach. — Szukacie pracy, oczywiście, szanowni kielczanie?
— Rodzony radomiak — mrugnął Piotr do Adama. — Czy to nie wstyd?
Bąk roześmiał się serdecznie.
— Tamte sprawy są za nami, nie ma co! Bierzecie azyl?
— Chodzimy za robotą.
— Jest robota. Cała masa roboty. Ale najpierw azyl, chłopaki.
— Co tu jest grane? — wtrącił Turski.
— Szef tej firmy — powiedział Bąk — jest Polakiem z ojca i nie przyjmie was. Żadnego Polaka, co nie ma azylu.
— Ta Frau z biura…
— Nie wiedziała, żeście są Polacy. I że nielegalnie. Kiedyś go jeden z naszych sypnął i wybulił dwieście tysięcy kary. Parszywa historia. Tak — trzeba tu było być wtedy. Widzieć i słyszeć Austriaków, i mieć tę świadomość, żeś jest Polak.
— Niech to diabli — mruknął Piotr. — Jak to było?
— Ano — Karol Bąk sięgnął po papierosy i zapalili — trzeba zacząć od tego, że tu się pracuje!
Potrząsnęli głowami na znak, że rozumieją doskonale.
— A wtedy w Linzu — ciągnął Bąk — nie było gościa dla Polaków nad Wiszniewskiego. Szedłeś do niego jak do brata. Zatrudniał na lewo, to fakt, ale wówczas wszyscy tak robili. Władze przymykały oczy i było dobrze. Chyba, że kto sypnął, to musiały działać. I tak właśnie się stało z tym sukinsynem. Od początku szło z nim źle. Pozorował robotę i musieliśmy wyrabiać normę za niego, bo brygady rozlicza się za dzieło. Kryliśmy go, lecz jak długo można?
Skinęli głowami, że długo nie można.
— Gadaliśmy mu — kontynuował Bąk — ale to spływało po nim. Zwykł był powtarzać w kółko: Nie mogę patrzeć, jakie te skurwysyny są bogate — o Austriakach. Dochodził, ile to właściciel ma zysku z tego, że część robi nielegalnie. Niech go szlag trafi, wołał, ile ten sukinsyn ma z nas szmalu! Strajk chciał robić. Rewolucji wam trzeba, krzyczał do Austriaków. I był to rewolucjonista, w samej rzeczy. Tak przerobił coś koło miesiąca i gdy miał wracać do kraju, poszedł do szefa, żeby mu forsy wypłacił. Tej, rozumiecie, co zyskał na nim. Wiszniewski odmówił, a wtedy nasz rodak na policję. Tak to było.
— Bardzo parszywa historia, nie ma co!
Gdy tak rozmawiali, podszedł do nich jakiś Polak. Przywitał się i obrzucił pytającym spojrzeniem Adama i Piotra
— Koledzy z kraju — wyjaśnił Bąk. — Wracają.
Nowo przybyły roześmiał się.
— Pewnie mają nadzieję, że w tamtym burdelu da się coś zmienić, w możliwej do przewidzenia przyszłości — zawołał. — Żegnam naiwnych — odszedł drobnym kroczkiem do krawężnika i otworzył zielonego passata. Wlazł do środka i wystawił głowę przez okienko.
— A wy kiedy? — wołał. — Kiedy se takiego fundniecie? Do usranej śmierci, kochaniutcy!
— Spływaj, synu — doradził mu Turski. I zwrócił się do Bąka: — Emigrant polityczny?
— Nie on jeden — smętnie uśmiechnął się Karol Bąk. — Niemniej, widzieliście.
— Widzimy wszystko — sucho zaznaczył Piotr Wiatr. Widzimy, rozumiemy, przeliczamy. Wiemy już, ile przeciętny Austriak kupuje za swoją przeciętną pensję i tak dalej. I wracamy. Polacy powinni żyć w Polsce, niech to diabli!
— Powinni m ó c żyć w Polsce — wyakcentował Bąk. — Tam i gdziekolwiek indziej, jeśli się komuś podoba.
Zamilkli. Ruch malał.
— Ściągnąłeś rodzinę? — zapytał Piotr.
— Jeszcze nie — ożywił się Bąk. — ale czy myślicie, że powodziło się im kiedy lepiej niż teraz? Wysyłam setkę zielonych na miesiąc, a za jakie dwa lata, sądzę, wypuszczą ich i będziemy w komplecie. Co wy na to?
„To, że narobicie jeszcze paru małych szkopków, zanim pomrzecie w tym pieprzonym dobrobycie” — odrzekł mu w myśli Adam Turski. I zapytał: — A jesteś pewien, że twoja ślubna pójdzie na to?
— To inna rzecz — mruknął Bąk. I dorzucił ostro: — Ale dzieci! Tym nie dam t a m żyć! O, nie! To moje dzieci i choćby nie wiem co! — zacisnął usta
Znowu umilkli. Piotr poklepał Bąka po plecach. — Idź już, Karol. Będziemy tu jutro z rana i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
— A jak nic nie znajdziecie, to gdzie się udacie? — Bąk wyciągnął dłoń.
— Na Wiedeń.
— O, tam tłok jak cholera! Wszyscy walą na Wiedeń, jak za Sobieskiego, tyle że w innym celu tym razem. Ciężko wam będzie.
— A co radzisz?
— Azyl, kochani — powiedział Bąk.
— Azyl, no dobrze, może się przyda. Gadaj, co robić — Piotr chwycił mężczyznę w drelichu za ramię.
— Żartujesz teraz — ów mruknął niepewnie.
— Nic podobnego, wal śmiało, stary. Kto wie, co się wydarzy?
— W porządku… jest biuro w Wiedniu, jutro podrzucę wam adres. Tam jeden facet powie wam wszystko.
— Co nam takiego powie?
— Jak to załatwić. Co trzeba mówić, jak odpowiadać na pytania konsula, jaki kraj najlepiej jest teraz robić — dosłownie wszystko.
— A ty? Co powiedziałeś?
Karol Bąk nerwowym gestem sięgnął po papierosy.
— Daj tylko przykład — zreflektował się Piotr. — Przecież to twoja sprawa, coś im nagadał i nas to nie obchodzi. No, co zwykle mówią?
— Hmm, przeważnie… no tak, jak jest. Żeś się do partii nie chciał zapisać i cię wylali z roboty. I nigdzie potem przyjąć nie chcieli.
— To przecież się zdarza — przytaknął Piotr.
Bąk podejrzliwie popatrzył na niego. — Wiecie, każdy kombinuje jak może… Że ojca zamknęli w więzieniu za Czerwiec, pobili, z pracy na bruk, dzieciaki głodne… Jakieś ulotki… To na nich działa.
— I słusznie, bo szczera prawda.
— Albo — dorzucił azylant — można jeszcze coś o kościele. Że lubisz się modlić, a oni cię śledzą, nie dają awansu… wiecie, prześladują na różne sposoby, ateizm w szkołach, odciągają naród od Boga…
— Od wiary ojców — poważnie napomknął Piotr.
— No właśnie… I za to…
— Karabin w plecy!
— To też by przeszło.
— Nocą naloty i aresztowania! Rozpacz dzieciątek!
— Ja myślę…
— Czołgami pod dom i tra-ta-ta-ta!
— Hmmm…
— Po oknach, po szybach!
— No tutaj może
— Co, nie chwyciłoby?
— Ja wiem? W pewnych okolicznościach… może.
— Albo — posłuchaj: idę ulicą. Główną mojego miasta, w samo południe, tłok na chodnikach i na asfalcie ludzie jak mrówki się uwijają, od sklepu do sklepu , to tu, to tam — I NAGLE dojrzałem z daleka ich niecne mundury! Idą pijani, wyją ochryple, wszyscy schodzą im z drogi, zbliżają się do mnie, słyszę: śpiewają obrzydłe piosenki! Obrażają w nich Polskę! Bardzo niepatriotyczne utwory! Ale ja stoję twardo, nie wieję w bramę. — Co nie podoba ci się! — słyszę szczeknięcie. — A jasne — odpowiadam z godnością . — P a n o w i e o b r a ż a c i e o j c z y z n ę! Oni za pały, ja ani drgnę! Cicho i pusto dokoła, ludzi wymiotło, tylko my sami i raptem ŁUP! upadam na chodnik, krew cieknie ustami, w gardle mi więźnie: JESZCZE POL… ostatnie, co widzę, to…
— Ostygnij, Piotrze — roześmiał się Turski.
— Zaczekaj, jeszcze wystrzały…
— Wystarczy. Nie, Karol? Jest w Ameryce po tym występie?
— To nic śmiesznego — ten się obruszył. — Są tutaj i tacy…
— Widziałem — przerwał mu Turski. — Jeszcze ślina im cieknie.
— Ty chyba, kurwa…
— Posłuchaj, Karol. Gdyby nie smród, jaki tam zostawili, wszystko byłoby w porządku. Nie, nie mówię o wszystkich, przecież to jasne. Z całą pewnością są i tacy, którzy, no wiesz… tylko, że ja tam wrócę i wierz mi, znam takich, po których jeszcze nie wywietrzało.
— Hmm, i ja znam takich — niechętnie przyznał Bąk. — Ale tutaj muszą dobrze uważać.
— Wiem. Stąd już by nie bardzo mieli gdzie spieprzyć.
Nazajutrz rankiem, Karol Bąk spóźniał się. Poszli do szefa i ten powiedział im po niemiecku, że nie ma w ogóle o czym mówić. Że: Nichts Arbeit hier! Absolutnie! Potrząsał głową tak, jakby chciał zrzucić ją z karku. Postali chwilę w jego gabinecie nic nie mówiąc, patrząc na niego i na koniec Piotr powiedział po polsku: — W porządku, proszę pana. Rozumiemy i nie mamy żadnych pretensji.
Wiszniewski wstał zza biurka, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.
— Żegnam panów — rzekł nie odwracając się.
Wrócili na parking nad jeziorem i zjedli na obiad zupę z torebki, rozgotowaną w wodzie z makaronem. Przegryzali cebulą i siedząc na trawie ustalali trasę do Wiednia.
— Autostradą nie pojedziemy — mówił Adam, patrząc na mapę. — Nie ma sensu jechać autostradą, kiedy szukasz roboty. Pojedziemy tą równoległą drogą przez Amstetten — Melk i coś tam jeszcze. Ile to będzie?
Piotr policzył kilometry.
— Około dwustu.
— Dobrze. wyjedziemy rano i jeżeli źle pójdzie, na południe będziemy w Wiedniu. Jest kupa firm na tej trasie, stary. Musi być.
— Jechać w Alpy? — zastanawiał się Piotr.
Adam wyciągnął się wygodnie na trawie. Spojrzał na czyste niebo nad konarami drzew i pomyślał, jak bardzo chciałby. Wielkie góry, których przedsmak mieli krótko w kraju, potem dłużej w Czechosłowacji i teraz…
Co za cholerne przekleństwo, że nie mogą sobie na nic pozwolić!
— Myślałem już o tym — odrzekł Piotrowi. — Ale to pudło — spojrzał z niechęcią na auto, które wymagało ciągłych napraw — nie przeżyłoby czegoś podobnego. A z Wiednia blisko do Pepików, tam są żuki i może kupimy tę przekładnię. Tam też będziemy tankować.
Podniósł się. Przed zachodem słońca trzeba sprawdzić olej, dolać paliwa i popatrzeć, czy ogólnie wszystko trzyma się jako tako kupy. I popływać w jeziorze, zanim zrobi się całkiem ciemno. A potem zjeść kolację i posłuchać w ciemni radia i niemieckiego z kaset. Jutro będzie nowy dzień i nowa nadzieja, do której dodadzą energię nagromadzoną w czasie snu. Minie zniechęcenie, zrzucą balast nieprzyjemnych doznań i wcześniejszych dni, i będzie dobrze.
Do kolacji, by się ogrzać przed snem, po kąpieli w jeziorze, otworzyli jedną z tych butelek żytniej nie przeznaczonych na handel.
— Adaś — mówił Piotr — a kiedy wrócimy, czy dasz się namówić na ryby? Pokażę ci w Górach Świętokrzyskich dobry strumień na pstrągi i zobaczysz, że to pokochasz!
— A nie będę musiał wysiadywać jaj nad brzegiem tego strumienia?
— Absolutnie — rzekł Piotr z najwyższym przekonaniem. — Nic z tych rzeczy. Przy tym sporcie jesteś stale w ruchu i coś ci jeszcze powiem, wymaga on wielkiej wprawy.
— Niesłychane — zdziwił się uprzejmie Adam. Alkohol służył mu tej nocy. — Nie potrafię wczuć się w coś podobnego.
— Bo nie wczujesz się nigdy należycie w sytuacje, których nie przeżyłeś i nie doświadczyłeś. Tak to już jest.
— To bardzo wiele zmienia, jeśli przyjmiesz coś za pewnik — nie, Piotrze? — Adam czuł, że zasypia, lecz nie chciał stracić wątku rozmowy.
— To właśnie jest wręcz zasadnicze — wycedził Piotr. Także zasypiał i nie chciał stracić wątku. A w ogóle to jesteśmy w Austrii i czym to dostaliśmy się w tę Inną Epokę? Cóż takiego sprawiło, żeśmy przeżyli i przeżywamy Szok Przyszłości? Co?
Przedyskutowali to wcześniej i Adam odpowiedział: Sprawił to, przyjacielu, nasz Wehikuł Czasu. Ma kurewskie luzy w układzie kierowniczym — co zresztą wyniósł z kraju, z którego jesteśmy Przybyszami, tam również występują wielkie luzy w układzie kierowniczym — i nadaje się w całości na złom… Co jeszcze? Ano, musimy czuwać, żeby nam go nie sprasowali gdzieś na jakimś złomowisku. Co w związku z tym? Piotrze?
Piotr Wiatr zasypiał. Wymruczał: — Trzeba nam się trzymać z dala od wszelakiej maści złomowisk — i zasnął.
— Podróżniku w czasie… jesteśmy, do jasnej cholery, Podróżnikami w Czasie, czy nie? Hę? Jutro poniesie nas to pudło, a teraz… Czemu jej nie ma tu przy mnie… Psiakrew…
Agnieszka przyszła do niego nocą i nagle stał się dzień, mieli mnóstwo czasu dla siebie i kochali się na piękniej jak zielony dywan trawie, nad brzegiem jeziora, a potem poszli popływać i woda była kryształowo czysta i wypływała z wielkiej dziury w jasnej wapiennej skale, i przez tę dziurę mógł dojrzeć następne jezioro, i popłynęli tam, żeby zobaczyć skąd się bierze ta czysta, kryształowa woda, przez którą widzieli, bardzo wyraźnie, usiane kamieniami dno, a nad sobą mieli czyste, bardzo niebieskie niebo, bez śladu słońca na nim… a potem obudził się i stwierdził, że jest zupełnie ciemno. Wstał, odrzucił plandekę na dach i słysząc żabi rechot, idący od wody, czując jej zapach, pomyślał, że wszystko byłoby bardzo dobrze, gdyby tylko następnego dnia nie musieli robić tego samego i wciąż tego samego, aż do skutku. Ze świadomości, że tak będzie, wypływał wielki ciężar, jaki czuł gdzieś w swoim wnętrzu, a o którym nie powiedziałby nikomu, bo wstydził się tego uczucia przed samym sobą. Próbował je zwalczyć, wmawiając sobie, że jest beztroskim młodym człowiekiem, który wyruszył z kumplem na niezłą wycieczkę i właśnie potrzebują nieco pieniędzy na dalsze podróże — że przecież, kto wie, czy nie poniesie ich do Italii, słonecznej, śródziemnomorskiej, zapełnionej, takimi samymi jak oni, turystami z całego świata, albo do Paryża, gdzie na ulicach spotyka się piękne dziewczyny, które potem na plażach chodzą bez staników i nikogo to nie dziwi … i będą się czuli podobnie jak wszyscy dokoła: pewni, wolni, bogaci…
A później znowu myślał o swoim kraju, do którego wróci i w którym przez ten czas nic się nie zmieni — ludzie będą smutni i zatroskani, i szarzy, wśród szarej codzienności — w którym jest tyle do zrobienia… Tylko jak się do tego zabrać, żeby osiągnąć cel bez zbytniego narażania siebie i bliskich?
Nie znalazł tamtej nocy na to odpowiedzi. Przypomniał sobie tylko, nie wiadomo skąd, wierszyk, który gdzieś przeczytał i trochę przerobił:
Pierwszy raz — rzecze Pan Bóg,
Rzecz widzę tak zabawną:
Polacy wciąż czkają,
Choć pociąg odszedł dawno.
Próbował zasnąć szybko, ale ten wierszyk wciąż kołatał mu się w głowie i nie potrafił tego pokonać — Pierwszy raz, rzecze Pan Bóg…
Potem, z tego parkingu nad jeziorem nie wracaliśmy już do miasta, tylko pojechaliśmy na Wiedeń i do południa przepytaliśmy w wielu miejscach o pracę. Nic nie było. Z jednej firmy kierowano nas do następnej — słyszeliśmy tylko: Nichts, nichts Arbeit hier — i doradzano pytać dalej. W końcu trafiliśmy do jakiegoś zakładu, walimy do biura i tam, miła, młoda Frau bierze nawet mój paszport, gdzieś z nim idzie (wcześniej zapytała, czy my czasem nie Jugosłowianie), wraca — i owszem, tylko trzeba mieć skierowanie z Arbeitsamtu, z odległego o piętnaście kilometrów miasteczka Tulln. Wytłumaczyła nam jak dojechać i dała karteczkę z nazwą swojej firmy i czymś tam jeszcze. Podziękowaliśmy raz po angielsku, raz po niemiecku i ruszyliśmy…