CZĘŚĆ DRUGA

 

 

 

Wrzesień tamtego roku był we wschodniej części Austrii bardzo udanym miesiącem. Ze względu na pogodę. Pierwsza dekada października również była dobra i we wszystkie te dni mogłeś w wolnym czasie udać się nad Alte Donau dla zażycia kąpieli bądź też wyjechać gdzieś za miasto. Wielu z tych, co nie zdążyli się wcześniej przyzwoicie opalić, robiło to teraz, i to z niezłymi rezultatami.

Woda w starej odnodze Dunaju — Alte Donau — była ciepła, względnie czysta i pływało się w niej doskonale. W ogóle można było spędzić tam miło czas, korzystając z tej wody, trawiastych plaż usianych wielkimi drzewami i z kilku barów na wolnym powietrzu, gdzie piwo — po kąpieli — smakowało zawsze nadzwyczajnie.

Było niedzielne przedpołudnie. Adam wyszedł z wody, postał chwilę na brzegu patrząc na cumujące w dali żaglówki, po czym wspiął się na skarpę i rozejrzał z tamtymi. Dostrzegł ich na kocu pod drzewem, poukładanych jak śledzie na brzuchach i wpatrujących się w alejkę prowadzącą do nadbrzeżnych barów. Leżeli tak od dobrej godziny i wymieniali mnóstwo uwag na temat dziewczyn. Podszedł i sięgnął po ręcznik.

— W przeważającej części — mówił Jacek — Austriaczki są bezpłciowe i nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Są bez ikry, jak to się mówi. To pewnie rezultat specyficznego szkopskiego wychowania, nie myślicie?

— Powiadasz tak, boś żadnej nie miał — odezwał się Wiktor. — Chyba, że masz na myśli tę dziwkę z Prateru, o której opowiadałeś zeszłego roku.

— To właśnie świadczy na ich niekorzyść, nieprawda, panowie?

— Nie zbieracie się jeszcze? — wtrącił Adam, przeczesując włosy palcami.

Zwrócili spojrzenia na niego i Wiktor zawołał:

—Ty, Adam, strasznie patriotycznie się opalasz!

— Wszystko przez te różyczki — odrzekł. — Za nic nie szło robić przy nich bez spodni. Nadal jest tak źle? — obejrzał swoje blade nogi.

— Ech, lepiej niż było — Kamil wyszczerzył zęby. — Już się tak dziewczyny nie oglądają za tobą!

Wybuchnęli śmiechem rozładowującym trochę napięcie wywołane brakiem kobiet przez długi czas.

Poubierali się, wytrzepali koc i ruszyli nadbrzeżną, zatłoczoną i hałaśliwą niemieckim gwarem ścieżką do drogi, na której Kamil zaparkował fiata.

— Ja bym nie pojechał — marudził Wiktor, gdy już ruszyli.

— Człowieku — zirytował się Kamil. — To nie jedź! Po jaką cholerę jechać do kościoła w takim nastroju? — był praktykującym katolikiem i nie opuszczał żadnej niedzielnej mszy.

— Ach, pojadę — łagodził Wiktor. — Może trafi się coś z aut. Szukam taniego, dobrego wozu. Nie słyszeliście o jakim?

Niedaleko Schwarzenberg Platz ujrzeli grupki ludzi na chodniku przed wejściem do Polskiego Kościoła w Wiedniu. Było tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa.

Przy gablocie z ogłoszeniami parafialnymi stał Zygmunt.

— Jak leci, Zyga? — powitali go.

— Och, jak to dobrze, że jesteście! Czekałem na kogoś znajomego… Niedobrze się tu czuję tak sam, mimo że to kościół — wpatrywał się kolejno w każdego swoimi łagodnymi oczami zza grubych szkieł.

— Nie przejmuj się — Kamil objął go ramieniem. — Przywykniesz z czasem. A teraz chodźmy, bo nam pozajmują wszystkie siedzące miejsca.

Nabożeństwo przedłużało się. Ksiądz opowiedział im z ambony, jak to był przy świętym źródle w Jerozolimie, jakich tam dostąpił nabożnych uniesień i na koniec oświadczył, że przywiózł z podróży świętej wody dla swoich parafian, dla wszystkich Polaków, tu, na obczyźnie. Woda ma cudowne własności i każdy może jej dostać trochę, jeśli tylko zwróci się do niego po mszy, tylko że — niech zrozumieją — ta podróż była bardzo kosztowna, on płacił za wszystko z własnej kieszeni i prosi, by mieli na to wzgląd. Ale wzgląd należy mieć i na to, że woda ma naprawdę niezwykłe, cudowne własności…

— Co może być niezłą inwestycją — zauważył szeptem Wiktor.

Zyga skarcił go wzrokiem.

Następnie kapłan przypomniał, by pamiętali, iż w kraju przy władzy wciąż jest zbrodniczy rząd komunistów, który uciska naród, bliscy czekają na wsparcie krewniaków, by godnie przetrwać czasy szatana. Pomruk uznania dla jego słów wypełnił świątynię.

Potem oznajmił, że ktoś bardzo ważny odwiedzi ich kościół. Jakiś ogromnie ważny dostojnik kościelny, Polak, tu na obczyźnie i że świętym obowiązkiem każdego z nich jest wziąć udział w spotkaniu, które odbędzie się w specjalnie na ten cel wynajętej sali restauracyjnej, co będzie kosztowało sto szylingów od uczestnika. Zakończył formułą: — Przekażcie sobie znak pokoju! — i każdy po tym uścisnął dłoń sąsiadowi z lewej i z prawej strony.

— To podawanie rąk zawsze robi na mnie wrażenie — powiedział Kamil, gdy wyszli przed wrota. — W kraju nigdy nie wiedziałem, co ma ksiądz na myśli mówiąc: przekażcie sobie znak pokoju.

— To samo ja — przyznał Adam.

Patrzył na wylewający się z kościoła tłum młodych ludzi, pstrokato poubieranych, milczących, czymś zafrapowanych — zbierających się na szerokim chodniku przed i po drugiej stronie jezdni w kilkuosobowe grupki, jedne nieme, inne głośne, niektóre wesołe.

Nowi przystawali najdalej, z dystansu śledząc spłoszonymi spojrzeniami ruch na ulicy. Bliżej wejścia zatrzymywali się bywalcy, starzy wyjadacze i taka była reguła. Nowi zazdrościli im ubrań, samochodów, pewności siebie, pracy, forsy, och! forsy! i jeszcze wielu innych rzeczy. Trudno było tym pierwszym nawiązać kontakt z drugimi. Wiele by dali, by się gdzieś załapać. Ale ciężko było im się zdobyć na nawiązanie kontaktu, a kiedy już to czynili, stawali się niepotrzebnie agresywni, dociekliwi, wypowiadający potok zbędnych słów, tłumaczeń, usprawiedliwień, na które nikt nie zwracał uwagi i które nużyły. Składali wiele obietnic wdzięczności, w które nikt nie wierzył i o których sami szybko zapominali, tak jak zapomina się szybko o tym wszystkim, w co się nie wierzy samemu albo co jest niewygodne i warte zapomnienia. Liczyli, że jednak za chwilę wydarzy się coś, co zmienia życie i przenosi człowieka w ten inny, tak cudowny, tak bliski i rzeczywisty świat (jak samochody stojące na wystawach, tuż, tuż, za szkłem, jak czysta pościel w łóżku, jak pełen dobrego jedzenia, ociężały żołądek, jak dobra cyfra na koncie w banku, jak kino porno za trzy dolary, jak powrót do kraju i przylepione do człowieka zawistno-uniżone spojrzenia, jak wejście pewnym krokiem do Pewexu i obrzucenie wzgardliwym wzrokiem tych, co przyszli tylko popatrzeć, jak wsiadanie do zagranicznego auta na oczach znużonych ludzi wyczekujących na przystankach autobusowych…), który jest jednocześnie tak daleki.

Nadsłuchiwali. Może dojdzie uszu jakaś uwaga, jakieś zdanie, które pokieruje, wskaże drogę? Przecież musi być sposób na wejście do tego drugiego świata. Musi być! I jest! Widać to po zachowaniu tych pewniaków z cwanymi, bystrymi minami, uwijających się od jednej grupki do drugiej, zagadujących tu i tam, wybuchających salwami śmiechu, wysokimi w tonie i aroganckimi. Oni wiedzą! Oni to już mają! Żeby tak, niech ich cholera, chcieli pomóc, pokierować… Ciężko jest nawiązać kontakt.

Pojawił się Zygmunt.

— Zapisałem się —oznajmił. — A wy?

— Już idę — rzekł Kamil.

Nikt więcej się nie odezwał. Zyga schwycił Kamila za ramię i pociągnął za sobą. Wiktor odprowadzał ich spojrzeniem.

— Wiecie — powiedział nagle głosem podobnym do tego, jakim ludzie zawistni przekazują wieść, która ich raduje — że się szwagierka Kamila skurwiła?

— Nie mów — Jacek potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— Tak, tak. Ale on o niczym nie wie i właśnie pomyślałem sobie…

— Lepiej daj spokój — przerwał mu Jacek. — Takie rzeczy przytrafiają się kobietom, a potem przechodzi im to.

— Tylko, że ona wdała się w układ z alfonsami — próbował przekonać go Wiktor. — Ciężko jej będzie wyjść z tego.

— Lepiej nie mieszaj się.

— Jeśli tak mówisz — zakończył zawiedzionym głosem Wiktor.

Tłum przed Polskim Kościołem na Rennweg rzedniał. Najdłużej utrzymywali się ci, co nie mieli nic szczególnego do załatwienia i przyszli ze względu na okazję, która mogła pojawić się zawsze, z nagła i mogła oznaczać wiele: pracę, tani samochód od emigranta udającego się za ocean, radio do auta za piątą część sklepowej ceny, papierosy, wódkę, kryształy, dziewczyny… Snuli się cisi, niezauważalni, z rozbieganymi oczkami, postawionymi do nadsłuchiwania uszami, lub stali na boku i nic nie uchodziło ich uwadze. Ci, co mieli towar trzymali się kurczowo swoich toreb lub siedzieli w samochodach za uchylonymi szybkami, wystawiając na pokaz kilka paczek marlboro.

Wrócili Zyga i Kamil. Zyga miał przygaszone spojrzenie.

— Oto nasi święci — odezwał się Wiktor. — Dużo było jeleni?

— Nie wysilaj się, chłopie — warknął Kamil.

— Ale miejsca są jeszcze, jakby co?

— Są, są — Zyga skrzywił się lekko. — Powiem ci od razu, żebyś miał satysfakcję, że zapisało się tylko trzech do tej pory.

— I co? Księżulek nie podniósł stawki?

— Wyobraź sobie, że nie.

— Wspaniale. Pogadacie sobie w takim małym gronie, w takiej dużej salce!

— Proboszcz powiedział, że mogą odwołać spotkanie.

— A po setce odda? — przymilnie uśmiechnął się Wiktor.

— Jesteś głupi — zirytował się Zygmunt. — Właśnie przez takich jak ty, Austriacy myślą o nas, że nie potrafimy nic razem.

— Dajcie z tym spokój — wtrącił Jacek. — To się staje nudne.

— Ale on uważa, że jakiś księżulek…

— Przestałbyś z tym „księżulkiem” wreszcie — zdenerwował się Zygmunt.

Wybierał się na teologię do Londynu i wszyscy byli przekonani, że zostanie księdzem.

— Chodnik opustoszał, ulica przybrała cichy, spokojno-niedzielny wygląd. Wtedy zza rogu kościoła wyszło pięć osób i zatrzymało się kilkanaście metrów przed nimi. Słyszeli wyraźnie, o czym tamci mówili.

— Trzeba tam iść — nalegającym głosem powiedział do młodej dziewczyny wysoki, łysiejący blondyn przytrzymując rękaw jej kurtki. — Musimy tam pójść zaraz. To bardzo ważne dla ciebie.

— Nie pójdę — dziewczyna błagalnie patrzyła w jego bladą twarz.

Pozostałe dwie kobiety i mężczyzna, niższy od blondyna i bardzo drobnej budowy, stali w milczeniu z boku.

— Och, przynajmniej nie teraz, proszę cię! — chciała oswobodzić rękę.

— Chcesz wrócić na dworzec? — warknął nagle. — Ławki są twarde, króliczku! Dopadną cię gliny i wtedy dasz dupy byle pętakowi za dach nad głową i szklankę ciepłej wody. Z nami masz szanse. Przemyśl to sobie.

Dziewczyna zwiesiła głowę.

— Werbunek — odezwał się Jacek cicho. — Patrzcie na tę małą. Chcą zrobić z niej kurwę. Ci dwaj to alfonsy, a te dwie to już kurwy.

— Za dziewicę — wtrącił rzeczowo Wiktor — każą w burdelach płacić potrójnie, jak słyszałem, a i tak jest to rarytas wyłącznie dla wysoko postawionych gości. Ma szansę ta mała znaleźć się w towarzystwie.

— Już przemyślałam — usłyszeli głos dziewczyny. Zwróciła na chwilę twarz w ich stronę i wtedy zobaczyli, jaka jest młoda i ładna. Miała wyraz niewinnej panienki z dobrego domu. — Odchodzę — rzekła mocno. — Odchodzę, słyszysz! — próbowała uwolnić rękę, szarpiąc rękaw. — Odchodzę i nie próbujcie mnie szukać. Ty draniu! — krzyknęła na łysego i ten ją puścił. — Jesteś zwykłym draniem — powtórzyła, trochę niezdecydowana, wycofując się za róg kościoła, dobrze teraz widoczna: zadbana, elegancka, zgrabna, w obcisłej spódnicy i pantoflach na wysokim obcasie.

I Adam Turski wyobraził ją sobie; jej piękne, młode ciało na szerokim łożu, rozchylone szeroko nogi, obojętną, nieco smutną minkę — i tłustego typa, podnieconego, szarżującego ze sterczącym palem i później „to”: krótki oddech, zadyszka, jeszcze sapanie, miarowe, i ochchch!!! — klapnięcie, koniec. Wydostaje się spod niego, podchodzi do umywalki, bierze ręcznik. Potem krótki przegląd w dużym lustrze, narzuca wydekoltowaną sukienkę na nagie ciało i schodzi na dół…

— Jak myślisz, Zyga — zwrócił się do Zygmunta zimnym głosem — czy Pan Bóg stwarzając kobietę wiedział, że daje jej ciało, które zrobi z niej kiedyś kurwę?

— Ależ, Adamie! — Zygmunt spojrzał na niego przenikliwie. — Nie sądziłem doprawdy…

— Już dobrze — przerwał mu. — Nie ciebie powinienem pytać

Powinieneś o takie rzeczy pytać Boga, rzekł do siebie w myśli, aleś ustalił już onegdaj, że go nie ma — więc po co te szopki? Taki jest świat, bez względu na to, co i kiedy go zapoczątkowało. Wyżywasz się w myślach na Panu Bogu i jednocześnie wiesz, że gadasz w próżnię…

Tymczasem łysy krzyknął za odchodzącą dziewczyną głosem pełnym złości: — Spływaj, mała! — i towarzystwo ruszyło wolnym krokiem w ich stronę.

— Ona jeszcze wróci do nas — cienkim głosem mówił niższy. — Pchniemy ją do Rudolfa, oczywiście. Tam pozna, czym jest kutas.

— Pierwej ja się nią zajmę — wycedził drugi mężczyzna.

— O tak — jedna z kobiet przytuliła się do niego. — Ty już ją wyleczysz z tego lęku.

— Z jakiego znowu lęku?

— No, z tego. Przed kutasem. Każda z nas ma to w sobie do czasu. Nie wiedziałeś?

Jeśli prostytutka to zawód, a kurwa to charakter, to te dwie są kurwami — zauważył w myśli Adam. — a tamta mała ma szansę zostać prostytutką…

— Niezłe dupy — odezwał się Wiktor. Odprowadzał kobiety spojrzeniem głodnego psa.

— E, sterane — skrzywił się Jacek.

Zygmunt potrząsał głową z miłosierdziem w oczach. Był bardzo zatroskany.

— Zyga — Kamil objął go ramieniem — powiedz nam, jak ci leci na gebitach?

— Nieźle, Kamilu — Zygmunt przesłał mu pełen wdzięczności uśmiech. — Nie przypuszczałem tylko, że się trzeba tyle nabiegać.

— Ach, traktuj to jak sport! Popatrz na mnie — Kamil wypiął szeroką pierś. Był żylasty, wybiegany.

Szli w stronę Schwarzenberg Platz. Było duszno od nagrzanych ulic i chcieli szybko wrócić nad wodę. Na skrzyżowaniu zatrzymał się przed nimi czerwony mercedes. Stali czekając aż włączy się do ruchu.

— Znam dobry bar z piwem w pobliżu — powiedział Wiktor.

— Chodźmy pod „Strzechę” — zaproponował Kamil.

— Mdli mnie od nastroju, jaki tam panuje — żachnął się Jacek.

Kamil przyjrzał się autu.

— Patrzcie — wykrzyknął. — To jeszcze ci cholerni alfonsi.

Szyby od ich strony były opuszczone i zobaczyli, jak dwie kurwy siedzące z tyłu i mały mężczyzna siedzący obok kierowcy zwracają ku nim twarze.

— Chcesz ty zarobić? — warknął mężczyzna wysuwając głowę na zewnątrz.

— Nie z tobą, alfonsie — uśmiechnął się do niego Kamil.

— Jeszcze się doigrasz, ty konioklepie!

— Niech to — wykrzyknął zdumionym głosem Kamil. — To ścierwo obraża nas!

Podszedł do auta. Mężczyzna podniósł szybkę cofają się do środka, a Kamil walnął pięścią w dach. Panienki podskoczyły równocześnie, wysztywnione.

— Zostaw ich — krzyknął do Kamila Wiktor.

— Zostawić? — Kamil obchodząc auto kopnął tylny błotnik. — Obrazili nas!

— Ty ich też obraziłeś — rzucił Wiktor upartym głosem i przeszedł ulicę za wozem. Mercedes ruszył i wjechał w Rennweg. Zatrzymał się kilkanaście metrów dalej. Mały alfons uchylił drzwiczki.

— Wy konioklepy — zawołał. — Zapamiętamy wam to!

Ruszyli do nich biegiem. Zygmunt został na chodniku, a Wiktor patrzył z dala, oparty o narożny budynek. Dopadli wozu, gdy łysy ruszył ostro. Drugi alfons trzymał jeszcze na pół otwarte drzwiczki, pokrzykując i wycofując się do środka, a łysy ściągał auto w lewo, omijając stojący na drodze mikrobus. Wtedy zatrzymali się, wciąż patrząc za pochylającym się w skręcie samochodem, gdy nagle rozległo się GRUMMM!!! i ujrzeli, jak prawe drzwiczki przymykają się z szybkością migawki w aparacie fotograficznym, a twarz wykrzykującego alfonsa przykleja się niesamowicie płasko do szybki i odskakuje potem w stronę łysego. Ten nie zwolnił.

— Aaaach! — wykrzyknął radośnie Jacek. — Załatwili się sami, jak Boga kocham! To trzeba było widzieć.

Zbliżył się Wiktor. Miał zafrasowaną minę.

— Oni trzymają z Arabami — powiedział. — Teraz będziemy musieli uważać.

— Już napewno nie ty — zauważył Kamil i odwrócił się na pięcie. — Zyga — krzyknął za siebie — chodź! Stawiam piwo!

Wiktor został, a oni poszli do baru opić rzecz piwem. Siedząc nad kuflem Adam pomyślał o Doris i o tym, że dobrze byłoby spotkać się z nią tego dnia, wyjechać z miasta nad to czyste i głębokie jezioro, w którym pływali ubiegłej soboty, gdzie woda była bardzo zimna. Później wylegiwali się długo w ciepłym słońcu i znowu pływali, a gdy poczuli, że zimno przenika do kości, skończyli z pływaniem i poszli boso wyżwirowaną alejką do baru, napić się chłodnego pienistego piwa do kiełbasek z rożna. Idąc trzymali się za ręce i Adam miał przyjemną świadomość faktu, że dziewczyna jest zgrabna, ma podniecające ciało i że wielu mężczyzn mu jej zazdrości.

Doprawdy, miał wielkie szczęście z tą Doris. O tak, wielkie szczęście! Przystanęli wtedy przy stole zrobionym z jednej długiej deski i uśmiechali się do siebie pijąc piwo i przegryzając kiełbaskami, gdy nagle wśród niemieckiej gwary usłyszał słowa w swoim ojczystym języku:

— Ty stary, popatrz, jaka fantastyczna dupa!

A inny głos zarechotał:

— Te, nie patrz tak, bo ci majtki pękną!

A jeszcze inny, kiedy już się dobrze uśmiali:

— Dajcie spokój, panowie. Nie dla nas ten kawałek ciałka!

Doris dotknęła go delikatnie palcem w ramię i musnęła ucho ustami:

— Czy to są twoi rodacy?

— Owszem — odpowiedział.

— Tak bym chciała wiedzieć, o czym mówią!

Uśmiechnął się. Śliczna Doris! Nigdy nie dowiesz się tego. Ani co mówią, ani o czym myślą… Tak, jak nigdy nie zaznasz tego uczucia, jakie mają nasi chłopcy pod kościołem na Rennweg, wystający tam w niedzielnym upale, odrzuceni niewiadomą siłą na zewnątrz, wpatrujący się we wszystko nie przeszkadzającym psim spojrzeniem… W samochody przejeżdżające mimo ulicą, w wyłaniające się z nich twarze kierowców, pewne siebie, ironiczne… w pozostałych rodaków, w siebie samych wreszcie… Nie dowiesz się nigdy, ile trzeba zapłacić losowi za takie uczucia… Takie zwykłe ludzkie uczucia…

 

Wieczorem pojechali na Prater. Zabrali po drodze Zygmunta i wykupili bilety na „Emmanuelle”. Naokoło tętniło życie. Przed Domem Grozy, przed diabelskim kołem, przed kinem i karuzelami ludzie ustawiali się kolejki. Sale z automatami do gier elektronicznych były wypełnione. Na asfaltowych alejkach młodzi artyści malowali kredkami fantastycznie kolorowe rysunki. Gdy klęczeli przy pracy, długie włosy zasłaniały im twarze. Większość malowideł miała sakralny charakter.

— Przecież pierwszy deszcz zmyje to wszystko — martwił się Zygmunt. — Szkoda takich pięknych rysunków, nie uważacie?

— Jak wielu innych pięknych rzeczy — odezwał się Adam. — Ale oni mają bardzo konkretny cel: zarabiają na życie.

Obok każdego rysunku leżała puszka i ludzie wrzucali do nich monety.

— A ja myślałem, że chcą tylko ukazać piękno — zdziwił się Zygmunt. — Jak myślisz, ile tam się daje?

Spojrzeli na niego ze zdumieniem. Zygmuntowi ciężko szło wydawanie pieniędzy. Oszczędzał na naukę w Londynie.

— Myślę, że bardzo drobne monety — doradził mu Kamil.

Zygmunt wysupłał z kieszeni dziesięcioszylingówkę. Obejrzał ją i ruszył alejką wolnym krokiem. Poszli za nim. Zatrzymywał się często, uważnie lustrując rysunki. Niektóre wyobrażały skromnie przyodziane niewiasty i na te nie zwracał uwagi. W końcu wybrał artystę pracującego nad Świętą Dziewicą z Dzieciątkiem na ręku. Poczekał, aż malarz oderwie się na chwilę od zajęcia, podniesie głowę, rozejrzy po tłumku i wówczas nie spuszczając z niego oczu, wrzucił pieniądze do puszki. Artysta dostrzegł to i podziękował spojrzeniem. Zygmunt uśmiechnął się z aprobatą. Artysta odwrócił twarz, usiadł na piętach, przyjrzał się krytycznie dziełu, po czym, uważając je widocznie za skończone, sięgnął po kartki z obrazkami przyciśnięte kamieniem i zaczął je przerzucać, szukając tematu na następny kawałek asfaltowej alejki. Znalazł, podniósł się, rozgarnął tłumek, schylił się i przycisnął kartki w nowym miejscu. Potem zaczął przenosić inne akcesoria, a oni nachylili się nad przyciśniętymi kamieniem kartkami i dostrzegli nagie ciało kobiety, od pępka w górę. Resztę zasłaniał kamień. Zygmunta poderwało, roześmiali się i wtedy artysta także roześmiał się patrząc na Zygmunta i jego zgorszoną minę. Jego śmiech był krótki, wysoki i z lekka histeryczny.

— Chodź, Zyga — powiedział wesoło Kamil. — Nie wszystko złoto, co się świeci z góry…

— Ano, nie — zgodził się Zygmunt zawiedzionym głosem i przetarł okulary.

Wrócili pod kino porno i Jacek, patrząc na gablotę, powiedział głośno: — A to są fotosy z tego filmu, na który idziemy. Wiesz, Zyga?

Ten spojrzał przerażony na zdjęcia. Znowu roześmiali się, a Zygmunt przeczytał tytuł na afiszu i odetchnął z ulgą.

— Niemniej — mówił Kamil — pół akcji dzieje się w burdelu. Ale to nic mocnego, jak mi mówiono. Poza tym trzeba postępować w myśl zasady: nic, co ludzkie, nie jest mi obce.

— Niech już będzie — westchnął z rezygnacją Zyga. — Już kupiłem bilet.

Stanęli w kolejce po piwo i przyglądali się grupkom pstrokato poubieranych, wrzaskliwych Arabów. Potem ujrzeli grupkę wysokich, szczupłych Murzynów, idących na luzie, również strasznie kolorowych, szczerzących w uśmiechach rzędy rażąco białych, zdrowych zębów. Minęli właśnie przystojną kobietę, roześmiali się gwałtownie, obejrzeli za nią, przystanęli i ruszyli w jej stronę szybkim krokiem pokrzykując coś przy tym, po czym znowu się zatrzymali i zawrócili. Nikt nie zwracał na nich uwagi.

Kiedy wyszli z kina, na ulicach było pusto i świeciły latarnie. Doszli do samochodu i ulokowali się na siedzeniach. Kamil nie uruchamiał silnika.

— Nie mogę zrozumieć — powiedział — jak można zakochać się w kurwie. I jeszcze robić z nią to wszystko?

— Od tego są kurwy, żebyś robił z nimi to wszystko — wyszczerzył zęby Jacek. — I podobno są z nich najlepsze żony. Jedźmy popatrzeć na nie!

— Ależ, chłopcy — Błagalnie zaprotestował Zygmunt.

— Tylko popatrzeć, Zyga!

Ruszyli wokół parku.

— Są! —Jacek przylepił się do szyby.

Kamil zwolnił. Minęli trzy kobiety siedzące na ławce i palące papierosy. Były poubierane w ciemne, bardzo obcisłe spódniczki i wydekoltowane bluzeczki. Przyjrzeli się im dobrze.

— Jedna jest paskudna — komentował Jacek. — Pozostałe mogłyby nawet być.

— Przecież mieliście… — zaniepokoił się Zygmunt.

— Nie bój się, Zyga — uspokoił go Jacek. — Pamiętasz, Kamil, tę jedną, zeszłego roku, co to chcieliśmy ją zabrać na chatę do Rudego?

— Aha — odezwał się Kamil znad kierownicy. Był jakiś zamyślony i nieobecny.

— Jakaż ona była śliczna — ciągnął Jacek. — Jak ta dzisiaj, spod kościoła. Ile mogła mieć? Siedemnaście? Osiemnaście? Nie więcej. Cóż to był za śliczny kwiatuszek, mówię ci, Adaś! Wcale się nie krępowała, ale powiedziała, że nie może jechać z nami. Że na miejscu, owszem. Tylko nie do mieszkania. A Rudy tak się rozpalił, że sam dawał jej pięćsetkę. I ona tak ślicznie, tak delikatnie wytłumaczyła mu, że do mieszkania jej nie wolno. Nie może. Że na miejscu, owszem. Pamiętasz, Kamil? Otworzyła torebkę i pokazała, że ma wszystko, prezerwatywy i coś tam jeszcze…

— Pamiętam dobrze — Kamil pokiwał głową.

— Cóż to było za śliczne stworzenie — westchnął Jacek.

Objechali park i, nic więcej nie zauważywszy, udali się do domu wyludnionymi ulicami wielkiego miasta.

 

„…do Tulln zajechaliśmy dobrze po południu i biura były już pozamykane. Postanowiliśmy więc poczekać do następnego dnia i jakiś czas łazikowaliśmy po miasteczku bez celu. Było małe, czyste, z ładnym rynkiem. Dwa duże domy towarowe, kilka knajpek, kino, salony sprzedaży samochodów; nad Dunajem kryta pływalnia. Naoglądaliśmy się wystaw, a przed wieczorem udali drogą na zachód, poszukać miejsca na nocleg. Znaleźliśmy je nad rzeką, kilka kilometrów od miasta, wśród porastającej brzegi wysokiej roślinności.

         Następnego dnia z samego rana meldujemy się w Arbeitsamcie w Tulln. Zabraliśmy ze sobą paszporty i nieważne legitymacje studenckie…”

 

Z Doris spotkał się następnego dnia. Zadzwonił wczesnym rankiem do Tulln i powiedział jej, że zostaje na jakiś czas w Wiedniu. Na jak długo? Nie wie jeszcze. Może dwa, trzy miesiące, to zależy od wielu spraw. Od jakich? Ano, od takich, na przykład, czy robota w Feibrze będzie mu odpowiadać, a jeśli nie, to czy znajdzie coś innego… Coś, co mu będzie rzeczywiście odpowiadać, bo ma już to, czego chciał i nie musi się obecnie zbytnio starać ani przymuszać. Nie, tego ostatniego nie powiedział jej. Powiedział natomiast, że bardzo pragnie spotkać się z nią, zobaczyć i czy mogłaby przyjechać do Wiednia, i kiedy? Ona zaś na to, żeby może on przyjechał i mówiła to takim tonem, takim lekko rozciągniętym głosem, który mu wszystko powiedział. Więc roześmiał się w słuchawkę wesoło i oświadczył, że oczywiście, przyjedzie do swojej Roschen.

Perspektywa spędzenia paru tygodni w Wiedniu wyglądała nieźle. Co najważniejsze, minęło owo wściekłe poczucie niepewności z tamtych pierwszych dni i miesięcy, w związku z czym czuł się lekko i nabrał pewności siebie, tej, jaką daje pożądana gotówka na koncie w Sparkkasie. Fakt, że nie był obciążony myślami o konieczności zarobienia odpowiedniej ilości pieniędzy i że to, co trafi się obecnie, można będzie potraktować jako dodatek ekstra, który może być mniejszy lub większy — a w ostateczności może go nie być w ogóle, przyniósł mu szczęście. Tak, jak szczęśliwym był kiedyś wyjazd do Wiednia, pod Polski Kościół i ściągnięcie do Dollenhofen Brodatego. Tak często w życiu bywa, że najlepsze rozwiązania pojawiają się wtedy, kiedy człowiekowi nie za bardzo już na nich zależy i nie angażuje się zbytnio.     Z Brodatym to była niezrozumiała historia. Bo jak można się wynieść z Wiednia, gdzie znało się połowę przebywających tam Polaków — na wieś, gdzie nie znało się nikogo i robota nie była z tych wymarzonych? Ale po jakimś czasie wszystko się wyjaśniło. Brodaty miał dwie identycznie lewe ręce do wszelkiej skomplikowanej fizycznej pracy. Nigdzie nie potrafił załapać się na dłużej. Wylewano go zewsząd z wielką dokładnością po miesiącu pracy. A przy roślinkach odnalazł. Właściciel go polubił. Jugosłowianie go polubili. I postanowił zostać w Dollenhofen „na dłużej”. Jako „politisch Emigrant” posiadał na to wszelkie niezbędne zgody. A jego wdzięczność miała dla Adama wymiar mieszkania w Wiedniu, wespół z Kamilem i Jackiem. Przekazał mu swoje łóżko polowe i miejsce w pokoju, między piecem kaflowym i szafą z ubraniami. Było to całkiem niezłe mieszkanie na trzecim piętrze czteropiętrowej kamienicy, składające się z kuchni i wielkiego pokoju z olbrzymim małżeńskim łożem zajmowanym z jednego brzegu przez Jacka, a z drugiego przez Kamila. W korytarzu znajdował się zlew z bieżącą wodą oraz wnęka, a w niej cztery oddzielne wychodki, po jednym na dwa mieszkania. Właścicielem mieszkania był Dziadek, Austriak, i do niego należał też pobliski Autoschau — plac z wyprzedażą używanych samochodów. Jacek pracował u Dziadka od dwóch lat i był pierwszym lokatorem po tym, jak zajmujący poprzednio mieszkanie syn Dziadka wyniósł się za ocean na stałe. Dziadek przeżył to i czuł się tak, jakby utracił go na zawsze: nosił w portfelu jego fotografię, którą prezentował im często z rozczuleniem w oczach. Był to bardzo porządny gość i ogromnie go lubili. Tak jak lubili swoją Hausfrau, drobną, zasuszoną, energiczną kobietę mieszkającą na parterze. Jej okna wychodziły na ciemne podwórko zawieszone sznurkami do bielizny, należącymi do Frau Muske, która nie wieszała na nich od czasu, kiedy sprawiła sobie pralkę z wirówką. Uważała jednak, że podwórko bez sznurków jest nic nie warte, a oni korzystali z nich — co było dla staruszki wielką frajdą, gdy wydawała im spinacze i udzielała rad, co do rozmieszczenia rzeczy na sznurze. Wychodząc na podwórze zauważało się ją od razu, tkwiącą w oknie, i mówiło się: Guten Tag! pochylając jednocześnie głowę z szacunkiem, aby wiedziała, co się powiedziało. Frau Muske uchylała wówczas jedną połówkę okna, szeroko, i mówiła: Ach, guten Tag mein Liebchen! Obserwowała ich potem i gdy wracali odpowiadała długim, śpiewnie wyciągniętym Wideeszoooon!… na ich: Auf Wiedersehen! Tak pozdrawiali Frau Muske; przy krótkich spotkaniach na schodowej klatce obowiązywało: Grüss Gott, z każdym, bez względu na wiek, płeć i to, czy był to ktoś znajomy czy nie.

Jak do tej pory wszystko szło dobrze i Adam uśmiechnął się do siebie jedząc śniadanie złożone z bułeczek i dwóch kiełbasek na gorąco, które kupił w sklepie na dole wracając z budki z telefonami. Kupił także paczkę milde sorte z automatu i jedno piwo na „po jedzeniu”. Po południu wybierze się do supersamu i kupi cały transporter piwa po niższej cenie.

Skończył jeść i zerwał aluminiowy kapsel z butelki. Dobre było to piwo. Pijąc zerknął na zegarek. Była szósta rano. Uśmiechnął się jeszcze raz do siebie. W odległym o trzydzieści pięć kilometrów Tulln Doris szykowała się do zejścia na dół, na praktykę u ojca, w jego domu towarowym. Widział ją, jak zbiega schodkami w dół, lekka, drobna, odrzucając ruchem głowy długie włosy na plecy… i potem, jak przechadza się po dziale z wytwornymi damskimi sukniami, sama okropnie elegancka, życzliwie uśmiechnięta, naturalna… Boże, Doris! Jeszcze dziś będzie ją miał.

Pierwszy obudził się Kamil. Zerwał się, krzyknął: — Chryste! Już szósta dwadzieścia, a ty nie budzisz! — wskoczył w spodnie, narzucił na nagie ciało lekki wełniany sweter, wytargał spod stołu wózek, złapał wiszącą na wieszaku torbę na prospekty i trzepnął drzwiami.

Słyszał go potem, jak sadzi w dół po schodach, kilka stopni naraz, otwiera auto, trzaska drzwiczkami i rusza na dużym gazie.

Jacek przeciągnął się w pościeli. Ziewnął, pomruczał, stękając zwlókł się z łoża i włączył radio. Poranne wiadomości z kraju. Głos spikera i nadchodzące człowieka mdłości:

— Jacek, zmiłuj się, chłopie!

— Och, wstałeś już? — Nie zwracaj, Adaś, uwagi. Zaraz będzie muzyka.

— To przełącz na Pepików. Tam też jest muzyka.

Jacek zmienił stację.

— Nastawić wodę na herbatę?

— Jakbyś był tak dobry. I gdybyś pamiętał o kwiatuszkach…

Adam postawił czajnik na kuchence, pozmywał po sobie naczynia i sięgnął po konewkę.

U Hausfrau Jacek był w specjalnych łaskach. Kiedyś kobieta wyjechała na kilka dni i Jacek podlewał za nią kwiatki, u nich i na parapetach czwartego piętra. Potem już tak zostało. W nagrodę dostawał co jakiś czas placek owocowy na niedzielę. Wszyscy byli zadowoleni.

Gdy wrócił, Jacek był ubrany i zaparzał herbatę.

— Zrobiłem ci, Adaś. Masz może piwko?

— Tyle, co w butelce.

— Mogę?

— Bierz. Nie jadasz śniadania?

— U dziadka w kantorku — Jacek pociągnął z butelki. — Jak już się na dobre obudzę. Zaraz tu będzie, poznacie się.

— Nie będzie miał nic przeciwko?

— Dziadek? Nie znasz Dziadka!

— Lubisz tę robotę u niego?

— Pasuje mi to i nie zmieniłbym na żadną inną. Przygotowuję wozy do sprzedaży i Dziadek ufa mi. Potrzebuję auto, bierz sobie z placu — powiada. Mówi, że mi załatwi papiery mechanika i otworzymy zakład do spółki, wyobrażasz sobie? Będę miał kupę szmalu, Adaś!

Zadzwonił dzwonek. Dziadek był bardzo wysoki, lekko przygarbiony, chudy, w średnim wieku. Miał poczciwą, wydłużoną twarz.

Przywitał się i Jacek powiedział wskazując głową Adama:

— Er ist… za tamtego, z brodu — pokazał na policzki i brodę.

— Ach, dopsze, dopsze — Dziadek wyszczerzył wesoło zęby. — Rozumim. Wie heißt du?

— Adam. Adam Turski.

— Aha, Adam. Dopsze, Adam. Dopsze… Wie lange?

— Oh, ich weiß nicht schon… Ich denke zwei Monaten, drei…

— Gut, gut, Adam. Ja, Jacek, kommen. Iciemy. Do wicenia, Adam.

Uścisnęli sobie dłonie

Został sam. W Feibrze zacznie jutro, dziś wolny dzień i wybierze się do miasta. Połazikuje bez celu, odwiedzi parę księgarń, kupi parę książek. Takich dobrych, w oryginale, żeby mógł je potem zabrać do kraju i tam się w nie dobrze wczytać. To nie to samo, co tłumaczenia. Pewnie są dobrzy tłumacze, ale każdy zostawia w tekście coś swojego i nawet taki Hemingway, który jest tłumaczony po prostu doskonale — brzmi w oryginale już inaczej, może nawet nie tak dobrze…?

I kupi tę niemiecką książkę z pozycjami. Niedobrze, że niemiecka, ale są świetne fotografie. Agnieszka się ucieszy. Przestudiują ją od pierwszej strony do ostatniej, będą mieli na to dość czasu i stworzą sobie najlepsze warunki. Nie tak, jak było w Bratysławie.

Usiadł w fotelu i sięgnął po gazety. Przejrzał pobieżnie. Jeszcze się będzie musiał pouczyć tego języka. Nie, nie teraz, zostawi to na potem, gdy już będzie w kraju. Następny etap wymaga solidniejszej pracy, ułoży sobie życie tak, żeby mieć codziennie czas na naukę. Przynajmniej godzinę. I wróci do regularnych treningów. Zgada się z którymś znajomym trenerem i zacznie systematycznie ćwiczyć przy jego grupie. Już na luzie, bez zbytecznego przemęczania się, ale tak, by zachować formę. Bez tych wielkich obciążeń psychicznych i fizycznych, związanych zawsze z myślą o wyczynie, treningi będą o wiele przyjemniejsze. Z pewnością będą. Kupi samochód osobowy i nawet jeśli zamieszkają gdzieś pod miastem, to i tak nie będzie miał problemów z dojeżdżaniem. Żadnych. I będzie zabierał ze sobą syna. Czas wziąć się za niego, nauczyć go pływać i tych wielu innych rzeczy, które kiedyś ułatfią mu życie. Potem będzie już wolny od nauki tego wszystkiego, będzie to miał za sobą.

Wyciągnął się wygodnie na łóżku. Tak, teraz zupełnie inaczej myśli się o wielu sprawach… Dobrze się myśli o nich. Jeśli, oczywiście, czegoś diabli nie wezmą — co zawsze jest możliwe. No, ale odpukać…

Obudził się w południe. Nagrzał wody, aby się umyć. Nie będzie to zbyt dokładna kąpiel — ot, taka tylko, jaką może dać miednica i wiadro ciepłej wody. Z Doris i tak zaczną od basenu na krytej pływalni.

Potem posprzątał i przyniósł świeżej wody. Zajrzał do kredensu i wyszukał puszkę z fasolką po bretońsku. Ostatnia z Bratysławy. Otworzył ją i wyrzucił zawartość na patelnię. Przemieszał i nakroił chleba. Chleb mieli wspólny. Na początku Kamil powiedział: — Słuchaj, Adam, chleb jest wspólny. Nie będziemy przecież pożyczać sobie chleba, nie? Pewnie nie wyobrażał sobie, że ktoś może mieć problem z brakiem chleba, bo go akurat nie kupił, a bochenek leży na stole. I jakoś nigdy nie brakło im chleba, tak jak się zdarza w najporządniejszych rodzinach podczas niedzielnej kolacji.

 

„…w korytarzu zaczepił nas młody, niski mężczyzna i spytał po co przychodzimy. Mówił po angielsku. Powiedzieliśmy, że jesteśmy studentami z Polski, jedziemy do Włoch i pragniemy dorobić trochę, bo nam brakło gotówki na dalszą podróż. Daliśmy mu kartkę z nazwą tej firmy z St. Polten. Żeby się tylko zgodzili, to nas tam przyjmą. Pokiwał głową ze zrozumieniem i odrzekł, że dobrze, dostaniemy zgodę, tylko coś tam musi sprawdzić. Facet był ogromnie miły i poczuliśmy, jak wstępuje w nas nadzieja. Zastanawialiśmy się, czy nie sprezentować mu pół litra żytniej, gdy podszedł do nas inny urzędnik, wysoki, tęgi, starszy od tego pierwszego i z kwaśną miną spytał, czego chcemy. Nie znał angielskiego i mruknąłem tylko, że czekamy na kogoś. A on dojrzał nasze dokumenty leżące na stoliku, capnął jeden, przejrzał i, nagle czerwieniejąc na twarzy, zaczął wykrzykiwać, że: Nichts Arbeit, keine Arbeit dla nas! Nein, nein! Pokrzykiwał, potrząsał głową, pokazywał na drzwi i już mieliśmy się wynosić, kiedy wrócił ten sympatyczny i panowie wdali się w ostrą nieco dyskusję. Wysoki zaperzał się niesamowicie i nieprzyjemnie było na to patrzeć. A ten nasz młody, zachowując spokój i łagodny wyraz twarzy, tłumaczył mu coś bardzo długo i cierpliwie, pokazując na trzymane w dłoni papiery. W końcu tamten machnął ręką i odszedł burcząc pod nosem. Wówczas ten miły gość zwrócił się do nas i wyjaśnił, że ma spis poszukiwanych pracowników. Była tego cała masa, chyba ze dwieście pozycji, ale on zakreślił ołówkiem nazwy trzech firm, powiedział, że do tamtej nie dostaniemy zgody, ale do tych trzech to możemy już jechać i nie ma sprawy, przyjmą nas. Jakieś szkółki, uprawa ozdobnych roślinek… Podziękowaliśmy mu bardzo, a on życzył nam powodzenia…”

 

Kamil wrócił przed drugą. Rzucił w kąt torbę z ulotkami i postawił wodę na gazie. Adam wyjrzał z pokoju.

— Gadałeś z tym Hermanem?

— Jutro możesz. Podrzucę cię na gebit i pokażę, co masz robić. Chyba, że trafią się jakieś cięższe sztuki, to pojedziesz wozem Feibry, a ja za tobą — zdjął imbryk z ognia i zaparzył herbatę w dwóch szklankach. Potem zajrzał za kredens. — Wózek weźmiesz ten po Brodatym, nie zdał go jeszcze. Później coś się wykombinuje. I jeszcze jedno, Adam: jeśli pieprzniesz to po kilku dniach, to nie mam pretensji. Mimo że…

— Wiem, stary — przerwał mu Turski.— Napatrzyłem się przed kościołem. To cała fura szczęścia, dzięki tobie.

— Nic takiego — Kamil nachylił się i poszperał w szafce pod kredensem. Wydostał napoczętą butelkę żytniej i przenieśli się do pokoju. Kiedy rozsiedli się wygodnie w fotelach i wypili po jednym, Kamil odezwał się patrząc gdzieś przed siebie, za okno: — Życie ucieka, co, Adaś?

— Ano, ucieka — przystał Turski.

— A ja — ciągnął Kamil trochę znużonym głosem — pewnych rzeczy mam już dosyć, wiesz? Jestem teraz bogatym człowiekiem, bogatym jak na kraj, oczywiście — uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem i głos Kamila ożywił się. — Może nawet bardzo bogatym — mówił Kamil z rosnącą pewnością siebie.

Turski rozumiał go dobrze. jeszcze trzy lata temu Kamil był ubogim polskim robotnikiem i marzył tylko o tym, żeby uzbierać dosyć pieniędzy na taksówkę i uwolnić się od brudnej betoniarni, gdzie czuł przez długie pięć lat, jak pył cementowy wyżera jego młode płuca. Oszczędzał równe dwa lata, odejmując sobie od ust i rodzinie, i kiedy miał połowę potrzebnej gotówki, zakupił na spółkę z kolegą z pracy używane auto. Mieli jeździć na zmiany. Kolega siadł do samochodu jako pierwszy, ruszył, odjechał i Kamil już go więcej nie zobaczył. Owym autem uciekł na Zachód. Kamil przeżył wtedy wstrząs, który bardzo dobrze mu zrobił. Złożył podanie o paszport, dostał bez kłopotu, jako że zostawił w kraju żonę i dwoje dzieci i od trzech lat był gastarbeiterem w Austrii. Najpierw odłożył na dużego fiata i gdy to miał już pewne, trafił mu się bardzo okazyjnie prawie nowy egzemplarz od emigrującego za ocean Polaka. Dał za niego połowę pieniędzy, które by musiał dać w kraju. Zaoszczędził i pomyślał o domu. Skromnym małym domku z ogrodem na peryferiach miasta… Teraz,  po trzech latach, były polski robotnik miał dość funduszy na okazałą willę w centrum dużego miasta i jeszcze na, co najmniej, dwie podobne. Ale Kamil miał problem. Był praktykującym katolikiem i wierzył w Pismo Święte. A tam stało napisane, że błogosławieni są ubodzy duchem, biedni, płaczący i tak dalej. Kamil zaś nie chciał być żadnym z nich. Żadnym z nich nie pragnął się stać, lecz miał ochotę na owo Królestwo Niebieskie i pyta Adama, co on na to? Bo łatwiej będzie wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niźli bogaczowi przez Bramy Niebieskie.

Turski uśmiechnął się.

— Skorzystasz z jakiejś bocznej furtki powiedział. — Tej dla bogaczy.

— Nie wierzysz w te rzeczy?

— Wyleczyłem się parę lat temu i nie czuję, bym miał na powrót zachorować. Zapytaj jakiegoś księdza.

— Księdza — prychnął Kamil.

Adam podniósł się z fotela. Podszedł do okna i uchylił je szerzej. Hałas uliczny. Ciągnące się w obie strony szeregi samochodów. Życie wielkiego miasta. Piękna pogoda, widok na daleki Dunaj. Gdyby się pospieszył, to może zdążyliby popływać na otwartym. O piątej po południu nie byłoby za późno. Odwrócił się do przyjaciela.

— Ubodzy duchem i biedni —powiedział. — Gdyby nie oni, nie byłoby Kościoła i dla pociechy wymyślono im Królestwo Niebieskie i te wszystkie inne banialuki, istniejące w ich mózgach. W mózgach ludzkich mieści się całe Królestwo Niebieskie. Uważaj, Kamil — Królestwo. Nie — kurestwo. Kurestwo jest tymczasem tutaj, na ziemi. To znam i widziałem na własne oczy.

— Lepiej nie zestawiaj tych dwóch pojęć — rzucił Kamil.

— Dlaczego, przyjacielu? To dwa bieguny tej samej sprawy. Ludzie o jednym mówią, a drugim się parają.

— Wypij jeszcze — Kamil podsunął mu pełny kieliszek. — Powiedz mi, co się dzieje z człowiekiem, że wygaduje podobne rzeczy?

— Pewnie Bóg go prowadzi — Turski napił się.

— Ale ty nie wierzysz w Boga.

— Nie.

— Więc?

— Nie wierzę także tym, co tyle widzą o Panu Bogu, że im się jadaczki nie mogą pozamykać, gdy już raz zaczną mówić o Nim — zdenerwował się Turski.

— To jest potrzebne ludziom.

— Jest. I nawet dobrze za to płacą. Ubodzy duchem i biedni.

— Dobrze — Kamil rozwalił się w fotelu. — Pomówmy o tym.

— Ale nie teraz — zaoponował Turski. Pomyślał o dziewczynie i poczuł, jak coś przyjemnego napełnia mu ciało. — Nie teraz — powtórzył błagalnie.

Kamil patrzył na niego z uwagą. Znał Pismo Święte i wiele cytatów na poparcie swej wiary. Był jednym z nielicznych wiedzących w co wierzą, znających słowo, z tych, którzy nie kończą dyskusji pijanym westchnieniem: O, Chryste, ale ci się dziś pieprzy… Należał do tych kilkunastu procent populacji odznaczającej się tym, że rozumuje. Reszta, tak, większość, nie słucha, nie czyta, nie rozważa — a kieruje się, podobnie jak inne zwierzęta, instynktami, a mózgi służą jej jedynie do uświadamiania sobie rzeczy i zdarzeń, a nie do ich analizy. I nie ma w tym czyjejś winy. Po prostu tak jest. i dlatego nie dotrze się nigdy do wszystkich naraz z rozsądną argumentacją. I dlatego też można manipulować masami. Jeśli tylko wymyśli się coś dostatecznie prostego i prymitywnego, by do nich dotarło. Wszystkie systemy ideologiczne są prymitywne. Wszystkie wielkie religie. Dzięki temu stały się powszechne. Ludzkości nie pociągnęły wielkie systemy filozoficzne starożytności. Nie są prymitywne.

— O co więc chodzi? — spytał Adam Turski przyjaciela, gdy ten milczał. Pili polską wódkę, palili polskie marlboro i naraz uprzytomnił sobie zwyczajność tego, co odbierają jego zmysły: oto znajduje się na Zachodzie, na tym Zachodzie — i tak naprawdę nie zmienia to niczego w nim samym ani w ludziach, którzy przybyli z tych, co on stron. A może zmienia, tylko nie wie o tym jeszcze?

Kamil podniósł się, podszedł do stolika telewizyjnego i sięgnął po jeden ze świerszczyków. Rzucił go na stół i spytał:

— Czym to jest według ciebie?

— Rozpustą — gorliwie odpowiedział Turski. — Od tego lud boży się nie namnoży.

Kamil przysiadł ciężko na ławie.

— Chciałbym, żebyś był ze mną szczery. Próbowałeś podobnych rzeczy?

Turski przekartkował zeszycik. — Ale tylko we dwoje — odrzekł spoglądając na kolegę. I nie wyobrażam sobie, że mogłoby się obyć bez tego.

— Raz — Kamil nalał w kieliszki — chciałem ją tylko popieścić tam trochę. Jakoś niedługo po ślubie. Wiesz, co się stało? Dostałem po twarzy… Teściowa, żebym jej córki nie zboczył, powiesiła nam krzyżyk nad łóżkiem — więc co można w tym towarzystwie? Kopulowałem po ciemku i pod kołderką, co prawda do woli, nieraz, hmm… sama się nadstawiała, nie mogę narzekać…

— To dobry znak — poważnie zauważył Turski.

— Co masz na myśli?

— Że nie jest oziębła z natury.

— Myślę, że nie — zamyślił się Kamil. — Ale czegoś jednak brakuje…

— To kwestia czasu — powiedział Turski. — Możesz pokazać mi jeszcze raz to zdjęcie?

Kamil poszperał w portfelu. Wyciągnął z niego czarno-białą fotografię młodej, szczupłej kobiety ubranej w kusą spódniczkę, stojącej na tle jakiegoś pomnika w mieście. Turski potrząsnął z niedowierzaniem głową.

— I chcesz powiedzieć, że z taką świetną dziewczyną…

— Ty nie wiesz nawet, co znaczy mieszkać z teściami, mieć na codzień rozdartą ropuchę, co wsadza pyszczek nocami do twojego pokoju, krzyż z konającym Chrystusem nad głową w łożu — wygarnął Kamil rozdartym głosem. — A przy tym wszystkim cuchnąć, kiedy wracasz z roboty, utytłany po uszy w cemencie, martwić się, czy ci wystarczy do pierwszego — i realizować się w seksie! Wiesz, o czym ja już nieraz myślałem?! Jaki myśli mnie nachodziły?

— Więc teraz część tych spraw jest nieaktualna.

— Wiem, nie musisz mi mówić.

— To jasne — rzekł chłodno Turski.

Kamil wyciągnął rękę. — Przepraszam cię, Adam. Posłuchaj, ty nie masz, jak widzę, takich problemów, czuję się głupio mówiąc ci o tym. No, dajże łapę! A teraz powiedz mi, co mam robić, jeśli wrócę i będzie tak samo? Jeśli kupię chałupę, zamieszkamy osobno — i nic się w tym względzie nie zmieni?

— To zależy od tego, czy chcesz, żeby się zmieniło.

— Na Boga, Adam! Ta kobieta jest matką mojego syna i przecież ją kocham… Czy chcę!

— Więc oprócz domu kup jej jeszcze trochę ciuszków w seks-shopie i parę książek na ten temat… Słuchaj, Kamil, one naprawdę to uwielbiają.

— Hm, kupiłeś już coś z tych rzeczy?

— Mam już na oku… i jeszcze coś ekstra.

— Zabierzesz mnie z sobą na te zakupy?

— Pewnie. Ktoś przecież musi to przymierzyć, posprawdzać…

— Cholera! Wypij!

Wypili. Kamil kartkował zeszyt. — To będzie dopiero — mówił do siebie. — Naprawdę są świetne.

— Kobiety?

— Nie, przyglądam się ciuchom. Wiesz, pierwszy raz je dostrzegam.

— Hm, myślałem, że zawsze tam były — zauważył niewinnie Turski. — To na coś patrzył, żeś…

— A ty — warknięciem przerwał mu Kamil — co robisz, gdy nie masz kobiety?

— To, co każdy z nas robi, gdy nie ma kobiety.

— I uważasz, że to bardziej moralne od wizyty w burdelu?

— Nie wiem. Ale myślę, że taniej wychodzi.

Ryknęli śmiechem.

 

„…myśleliśmy, że nie będzie źle porobić trochę przy krzaczkach na świeżym powietrzu. Na mapie odszukaliśmy te miejscowości i jedziemy. Znajdujemy jedną z tych firm i kręcimy się jakiś czas po obszernym placu, gdy nagle przyjeżdża wielkie i wspaniałe auto, wysiada  z niego młody mężczyzna o wyglądzie wieśniaka z Mąchcic, w kapeluszu z piórkiem i zagaduje po niemiecku. Nie rozumiemy. Przechodzi na angielski, w mig się dogadujemy każe czekać i odchodzi. Po jakimś czasie z biura wychodzi młody chłopak i mówi po angielsku, by iść za nim. Idziemy. Mijamy pierwszy budynek i wchodzimy do następnego schodkami do góry, na stryszek, do małego pokoiku, zagraconego, zakurzonego. Czy tu zostaniemy? Nie w żuczku? Odradza nam. na dole jest łazienka z ciepłą wodą, światło, elektryczność. Jaki czynsz, pytamy. Żaden, firma daje mieszkanie gratis. Wspaniale! Zostajemy. Bierze się z nami za porządki, mówimy, żeby sobie dał spokój, sami to załatwimy. Zgadza się natychmiast, ma jeszcze wyskok do Wiednia, musi się pospieszyć. Za jakiś czas wraca, my szorujemy podłogę, podziwia naszą robotę. Woła nas i znowu idziemy za nim do innego budynku. Dostajemy pościel, koce i poduszki. Taszczy za nami wykładzinę na podłogę. Czy potrafimy sami dociąć i ułożyć tak, żeby było porządnie? Oczywiście. To bardzo dobrze, bo on musi do Wiednia. Kiedy zaczynamy? Mówi, że od wtorku, bo nazajutrz piątek, potem wolna sobota, niedziela i jakieś święto w poniedziałek. Festyn, powiada. Macie cztery dni i róbcie, co chcecie. Znika, a my kończymy porządki, pokoik robi się przytulny. Piotr cieszy się z tej ciepłej wody, będzie mógł zadbać o swoje rączki delikatne. Jest zimno, a my jesteśmy przyjęci. Otrzymujemy karty meldunkowe…”

 

Obudził się, przeciągnął i spojrzał na śpiącą obok dziewczynę. Przez firanki sączyło się słabe światło budzącego się dnia i widział zarys jej nagiego ciała pod kolorowym prześcieradłem, które ich odrywało. Leżała na boku, odwrócona od niego, skulona, z dłońmi podłożonymi pod lewy policzek. Uśmiechnął się, wstał delikatnie, tak, by jej nie obudzić, i podszedł do okna. Uchylił je szerzej i wciągnął głęboko do płuc świeże powietrze, pachnące wielką wodą i lasem.

Była niedziela, miał za sobą te pierwsze cztery dni w Feibrze, od wtorku do piątku i myślał właśnie — patrząc za łodzią omijającą szerokim łukiem przystań — że to absolutnie nie dla niego. Może gdyby miał jeszcze tę motywację z tamtych dni, kiedy był bez forsy, którą ma obecnie — może by się przymusił. Trudno powiedzieć. Tak czy owak, to nie dla niego.

Nie zrezygnuje jednak zaraz, przynajmniej do czasu, aż znajdzie coś innego, coś, co by mu bardziej odpowiadało. Albo wytrzyma tak długo, jak to będzie możliwe — aż go wyleją lub sam zrezygnuje. Wszystko jest możliwe i możliwe jest także to, że wróci wcześniej do kraju, do rodziny.

Przeniósł wzrok wyżej, na otwartą wodę i dalej, na drugi brzeg, tam gdzie zaczynały się lasy, a plaże pokryte były jasnym gruboziarnistym piaskiem, i gdzie znajdował się rezerwat przyrody.

Czuł się wypoczęty i świeży.

A wczoraj nieźle narozrabiał. Na boga! Naprawdę narozrabiał! I Doris…! Takie rzeczy nie przytrafiają się człowiekowi za często, a są z tych , które pamięta się całe życie.

Kamil… Chryste, pod kołdrą w ciemności… Sześć lat po ślubie i nie wie, czym jest t o z podnieconą kobietą. Podnieconą żoną czy podnieconą kochanką. Najlepszymi kochankami są jednak podniecone żony. Podniecone przez swoich mężów, oczywiście. To właśnie jest sednem miłości. I utrwala związek, rodzinę. Żadne gadanie o moralności, brednie o grzechu i tym podobne. Moralność i Kościół, brawo, chłopie! Od kiedyż to obowiązuje? Która to była epoka i gdzie się to stało? Nieważne, rzecz w tym, że kiedyś powiedziałeś: Gdyby nie dzieci… A wszystko, dlatego, że napatrzyłeś się obrazków, Kamilku, i już wiesz, że mogło być inaczej. I chciałbyś tego… Więc pośpiesz się, stary, nadrób ten czas. Zrób z niej kochankę na resztę życia… Wiem, że ci to wyjdzie… Wam… życzę ci tego.

Odetchnął głęboko, spojrzał na łóżko.

Doris… Już tęsknił za nią, za jej ciałem nagim, gorącym, zgrabnym w przytulnym świetle motelowego pokoiku i wiedział, że coś podobnego drugi raz mu się nie przytrafi, gdyż nie zdobywa się szczytów za często. I nie z każdą kobietą jest to możliwe. Dlatego był wdzięczny losowi za tę dziewczynę i za jej miłość, tak jak był mu wdzięczny za Agnieszkę, z którą będzie mógł odbyć wiele podróży tam, gdzie docierają tylko kochankowie mający mnóstwo czasu dla siebie…

Uśmiechnął się ciepło na to wspomnienie.

Wrócili późnym wieczorem. Nie odezwała się ani słowa, on także milczał. Zaszyty w fotel, gdy brała prysznic, czekał cierpliwie, aż przejdzie przed nim, owinięta w ogromny ręcznik. Potem sam się umył. Naciągnął spodnie od dresu i zajrzał do niej. Leżała skulona na boku, tyłem do niego, przykryta kocem wciągniętym w poszewkę. I poczuł nagle, jak topnieje w nim postanowienie, by spędzić noc na werandzie domku rozważając o życiu, a może tylko wsłuchując się w głosy natury w lesie nad brzegiem wielkiego jeziora. Tak mogło przyjść oczyszczenie, niczym powstała w oddali fala, która z pianą na grzbiecie wylewa się łagodnym szumem na plażę, toczy wolniej, ustaje raptownie płaska i nieruchoma — i wraca ostrym szarpnięciem zostawiając po sobie czysty, mruczący perlistym wsiąkaniem, jędrnie wygładzony piasek.

Czysty, wygładzony umysł, myślał patrząc w zadumie na śpiącą dziewczynę. Czysta wygładzona pamięć gastarbeitera… Więc może faktycznie najsłuszniej byłoby iść na werandę i nie próbować jej dotknąć tej nocy?

Podszedł i schylił się nad nią. Pachniała tak, jak każdej nocy, które spędzili ze sobą, jak pachnie kwiat jedyny na łące pośród innego kwiecia, ten szczególny, którego zapach jest zbyt szalony, by go ominąć i pozostawić…

Już nie mógł odejść.

Zsunął ostrożnie nakrycie z dziewczyny i przygryzł wargi. Ubrała dres, jakby chciała go skarcić — a może było to także wyzwanie? Chciał ją mieć zaraz, natychmiast, porwać na strzępy okrutną tkaninę, odsłonić nagość i wedrzeć się między uda… znaleźć tam ulgę…

Nie, tego nie wolno mu zrobić. Bo byłaby to jego ulga i później żadną pieszczotą, niczym nie wynagrodziłby jej swego postępku… w tym przypominała Agnieszkę i może dlatego tak jej pożądał i było możliwe to wszystko, co razem robili…

Pochylił się nad nią i wcisnął powoli usta w zagięcie szyi i wyczuł dreszcz, jaki przeszedł jej ciało… tulił wargi długo do chłodu gładkiej skóry i czekał, aż ustąpi napięcie mięśni… a potem przesunął się niżej, badał ustami każdy zarys, rozluźniał stawy, drobne muskuły ramienia, łokcia, nadgarstka i dłoni… i palców u dłoni… boku i talii, bioder i ud, kolan i łydek… kostek, stóp i palców u stóp… Nie poruszyła się leżąc pod nim skulona, bezbronna, oszałamiająca za cienką warstewką jasnej bawełny, dla niego… cała… bose stopy i długie łydki… zagięcie kolan… smukłość wspaniałych ud… wyzywający kształt dziewczęcej pupy i uskok talii… przez płaskość brzucha i mocne piersi zamknięte w ramionach… I znowu pieścił oddechem szyję i włosy, łaskotał uparcie, aż otrząsnęła się z niego, potarła ręką mrowiące miejsca — a wtedy odwrócił ją na wznak i sięgnął ustami do jej ust, naparł językiem na zaciśnięte wargi, lecz nieskutecznie, więc zawiedziony muskał pocałunkami brzoskwiniową skórkę policzków… przymknięte oczy, nosek, powieki, na których odkrył małe pieprzyki o barwie zasuszonych śliwek na jesiennym drzewie… i znowu wrócił do ust i te rozchyliły się nagle i poczuł jak wpada w ich gorąc, namiętność i pożądanie…

…Wyczuł, że nie chce go jeszcze. Ukląkł nad nią, uśmiechnął się czule, a potem dotknął twarzą napiętych ud, odetchnął zapachem jej kobiecości, bliskiej i niespełnionej, i trwał tak czas jakiś, nim wrócił do ust, spragniony ich smaku — niczym pustynny wędrowiec rzeźwiącej wody górskiego potoku…

…Piersiami dotykał małych nabrzmiałych sutek i myślało ich twardości, że jest piękna i niezastąpiona, jak śliska soczysta wonność wnętrza kobiecych ud pod ustami mężczyzny… i zastanowił się, czy piękna i niezastąpiona jest dla niej również jego gotowość, czy pragnie tego i trochę się boi zarazem, jak gdzieś to czytał…

…A później już tylko czekał na jej oddanie, takie, którego źródłem jest tylko kobieta — i prze myśl mu przeszło, że nie chciałby przecież żyć w świecie, gdzie mężczyźni oddają się kobietom — i gdy sobie to uświadomił, poczuł na włosach delikatny dotyk jej dłoni i zrozumiał, czego pragnie teraz od niego…

…Najpierw wsunął tam dłonie i zadrżał, gdy dotknął nagiej, czystej gładkości jędrnego młodością ciała dziewczyny… następnie zaczął ją wolno rozbierać, zdejmował spodnie, sycił wzrok lekko rozchylonymi udami, a kiedy skończył, już nie mógł czekać, wtulił policzki w ciepły aksamit… rozchylił go jeszcze… objął ustami… dotknął językiem… kielich nektaru… rozkoszne brzegi… miękkość surowej kurzej wątróbki…

…Tak bardzo pragnął, by trwało to długo, o wiele dłużej, by trwał ten stosunek, ten pocałunek nabrzmiałych warg, głębi do dna, kwietnego pąku w porannej rosie, perełki śliskiej…

…Lecz wyrwała swe nagie ciało spod jego pieszczoty i odebrała mu siebie w dygoczącej ekstazie…

…Czekał w milczeniu, tuląc policzek do gładzi jej brzucha i tracił twardą gotowość. Aż poruszyła się i spojrzał na nią, i ujrzał prośbę w zamglonych oczach… Uśmiechnął się tylko, a ona siadła i tym bezwstydnym szybkim ruchem zrzuciła bluzę… i miał ją wreszcie, jak pragnął mieć każdą kobietę, której pożądał. Chodź — powiedziała…

…Usłyszał okrzyk i zakrył bezwiednie jej usta swoimi ustami… i była już tylko ona, kochana, droga, smakiem języka pod jego językiem… giętkością ciała pod jego ciałem… dławiącym skurczem gdzieś w dole brzuch, mokrym i śliskim jak rzeczny kamień…

…I nagle wszystko stało się jednym, stopiło się w ciszę, niebo błękitne… łąkę nad rzeką… ulicę w mieście…

…I bicie serca jak galop konia…

…Spokój nad stawem, ławica karpi… powrót do domu, do Agnieszki.

Leżeli długo przy sobie. Tulił ją czule w smutnym przeczuciu rozstania.

To było dawno. To było wczoraj. Po tym, gdy przyjechali, zameldowali się i wypili po lampce białego wina, po tym, gdy wpadli do łóżka, a później na krótko do wody i wieczór jeszcze nie nadszedł. Doris podała mu kluczyki od swego auta i rzekła wesoło:

— Jedź.

— Gdzie?

— Gdzie chcesz. Gdzie ci się podoba.

Więc jechali. Nie patrzył na mapę, to nie było istotne. Istotna była na początek ta jazda i ten fantastyczny samochód, co szedł po asfalcie zupełnie tak, jakby płynął w powietrzu, tuż nad szosą, cicho, rozkosznie. Nic nie mówił, tylko spoglądał na nią od czasu do czasu, krótko, i wiedział, że ona nie rozumie nic z tego, z tej jazdy… Chyba, że wsadziłby ją za kierownicę żuka i kazał przejechać ze dwieście choćby kilometrów.

Dziewczyna uśmiechała się. Czuł, że mu się przygląda i uśmiecha się. Wyobrażał sobie na jej twarzy ten „czym-by-ci-tu-troszkę-dokuczyć” uśmieszek. Lubił ją bardzo, kiedy się tak uśmiechała i uśmiechnął się również. Wtedy jej dłoń powędrowała między jego uda…

Ha! Dobrze było tak jechać, dobrze było mieć ją przy sobie i dobrze było nie liczyć się z każdym groszem, zatrzymywać się w przydrożnych knajpkach i pytać: Czego sobie życzysz? bez zaglądania w kartę i patrzenia na ceny… Dobrze było wydawać jej pieniądze i dobrze było prowadzić to żółte BMW…

I wpadać na autostradę  z bocznej drogi i włączać się w strumień dobrobytu, między zadowolone twarze za uchylonymi szybkami, odwzajemnić czasem jakiś uśmiech kobiety…

I patrzeć, jak jedzie Ład i Porządek i Zadowolenie, Sytość i Dostatek, jak sunie obok niego czystą szeroką nawierzchnią bez dziur, w przyszłość bez wybojów, w przyszłość, która jest jasna i wspaniała jak słowa mera Wiednia z przedwyborczego spotkania… I zachwyt mieszczan: In Zukunft mit…

Więc trzeba z uśmiechem! Koniecznie, żeby cię czasem nie rozpoznali i nie pomyśleli sobie: Eh, to tylko jakiś tam sobie Polaczek…

Żeby nie odgadli, że to nie twój samochód! Nie twoja rodaczka, nie narzeczona, nie żona… z którą kiedyś będziesz miał takie śliczne dzieciaczki, którym niczego nie zabraknie i przed którymi nie będzie potrzeby wstydzić się, że jest tak, jak jest…

Uśmiecha się! Do każdej gęby, która uśmiechnie się do ciebie! Obligatoryjnie! Mężczyźni i kobiety, dziewczyny i chłopcy, dzieci… Piękne czyste samochody, tania benzyna i wysokie zarobki, pewne spojrzenia… In Zukunft! Oni w nią wierzą, wierzą w Przyszłość wiarą ludzi, którym nikt jeszcze niczego nie odebrał, nikt ich totalnie nie oszukał i nie oszukuje… Wierzą w Przyszłość, bo nie rozumieją tak wielu spraw… Wierzą w Przyszłość wiarą nieświadomych dzieci i nie sposób cokolwiek na to poradzić, aż któregoś dnia będzie za późno… Niech tam!

Przystosował się przecież. Nie całkiem, ale trochę przystosował się. Policjanci sprawdzający ogumienie na parkingach nie usiłowali odebrać mu dowodu rejestracyjnego, tylko bardzo grzecznie prosili, by wymienił opony. Gdzie? Na każdej stacji benzynowej. Dobrze, odpowiadał i jechał dalej. Wymienić tu ogumienie?! Za trzy tysiące szylingów? Nieee, lepiej niech tak mówią. Nie zdarza się to przecież codziennie. Nikt tu nie poniżał nikogo dla samej satysfakcji i na zasadzie odwetu. Nie spotkał się z tym, więc można się było uśmiechnąć bez obawy, nawet do policjanta, który także potrafi się uśmiechnąć…

— Nie bądź taki spięty — mawiała kiedyś Doris. Więc starał się nie być taki spięty, taki wyraziście spięty, i w końcu zaczęło mu się to udawać. Potem nie mówiła tego więcej, tylko zaczęła mu się przyglądać z owym uśmieszkiem.

Doris… Najchętniej wróciłby do Wiednia. W Schwechat zatrzymaliby się na kolację, on wypiłby dwa kufle najświeższego piwa, ona pół butelki swojego białego wytrawnego wina i potem mogliby zawrócić na autostradę, wjechać do miasta i skierować się do centrum, na Stephansplatz, gdzie, w Erotic Theater wystawiają „Casanovę”. Dowiedział się o tym z wkładki do jakiejś gazety. Na jednej stronie znajdował się piękny, ozdobiony rysunkami zabytkowych budowli, plan centrum miasta, a na drugiej, w jednym z artykulików umieszczonym pod zdjęciem ślicznych, prawie nagich dziewcząt — angielski reporter rozpisywał się o poziomie owego spektaklu, który: „stawia życie nocne miasta na poziomie porównywalnym z Paryżem, a nawet Las Vegas!” A dyrektor teatru, niejaki Thomas Gruberstenick dodawał niżej: „bez wątpienia mocne widowisko, ale w czasach, gdzie ludzie domagają się czegoś więcej, niż kawałka gołej skóry, zwykły strip-tease nie działa…”

Z pewnością dałaby się namówić, choć pamiętał jej minę, kiedy pierwszy raz zagadnął o coś podobnego. „Czyżbym ja sama nie wystarczała ci?” — spytała za dziwnym uśmiechem. Zbierał się powiedzieć, że po czymś takim na pewno byłoby im ze sobą jeszcze lepiej, ale w końcu pomyślał, że to może tylko jemu byłoby lepiej.

Ale dziś!? O! tak, dziś na pewno by się zgodziła zrobić to dla niego, teraz, gdy między nimi jest tak dobrze i mają takie wspaniałe noce…

Jednak nie. Droga do Wiednia i z powrotem zajęłaby tyle czasu, wróciliby późną nocą, a przecież maja tylko te dwa dni nad jeziorem, te ostatnie wrześniowe dni, kiedy można popływać na otwartym basenie. Więc skierował samochód na południe i w Eisenstadt zjedli kolację. Potem zawrócił, minął rozjazdy na Podesdorf i pojechał dalej, na Parndorf. Tam zaparkował na ulicy i poszli się przejść. Był ciepły, miły wieczór. Obeszli ładną uliczkę ze starą, dobrze utrzymaną zabudową niskich kamieniczek ze sklepikami, barami, zakładami usługowymi — spokojnie senną mimo popołudniowego ruchu — i idąc dalej, natrafili na odchodzącą w bok aleję parterowych domków; w każdym znajdowała się winiarnia, a na zewnątrz powystawiane były stoliczki pooddzielane drewnianymi konstrukcjami, po których pięły się kłącza winorośli obwieszone dojrzałymi owocami. Serwowano Sturm, młode wino z tegorocznych pierwszych zbiorów.

— Wejdziemy? — zapytała dziewczyna.

Z wnętrza domu przez otwarte okno i wahadłowe drzwi buchało światłem, muzyką i śpiewem, chóralnym, gromkim, niemieckim.

— Siądźmy lepiej tu, Doris. Tu, na zewnątrz, proszę cię. Nie lubię za bardzo tych niemieckich śpiewów.

— To wcale nie są niemieckie śpiewy! — rzekła urażona i rzuciła torebkę na blat najbliższego stolika. — Jesteśmy w Austrii!

— Tak. Doris. Przepraszam cię.

— No, to nie mów tak więcej — usiadła na plecionym krzesełku, bokiem, przypatrując mu się.

— Nie będę. Jeszcze raz cię przepraszam. Oczywiście, że to Austria!

Przysiadł się i ujął jej dłoń. Był zły na siebie. Już kiedyś powiedział coś podobnego i była wielka kłótnia z obrażaniem się. Nie widywali się dziesięć dni. To były bardzo smutne dni.

Teraz uśmiechnęła się do niego. — Piłeś tegoroczne wino?

— Jeszcze nie — odrzekł.

Pił. W Wiedniu, całkiem niedawno, na Weintrauben Strasse, gdzie były podobne domy i winiarnie. Chodzili tam ubiegłego tygodnia z Krystianem od jednej knajpy do drugiej, wieczorem, śpiewy grzmiały jeszcze bardziej gromko niż tutaj — a Krystian, stary poczciwy Krystian, ich sąsiad z drugiego piętra, który tak wiele im pomagał — pytał o pracę dla Zygmunta. Szli od domu do domu i wszędzie słyszeli, że jeszcze nie teraz, że za dwa, trzy tygodnie i za każdym takim postojem Krystian wykładał dwadzieścia szylingów i zamawiał sześć kwaterek wina gronowego, które jeszcze „robiło”. Pod koniec byli już dobrze wstawieni i Kamil zawiózł ich na Floriani Gasse, gdzie u jakiegoś Polaka doprawili się polską wódką…

Ale o tym wszystkim nie było potrzeby mówić tej dziewczynie teraz. A gdy pojawił się gospodarz, wysoki, szczupły, obwiązany białym fartuchem, zamówiła trzy kwaterki i zapłaciła.

Nie było to złe wino i nie było za słabe. Poczuł to, kiedy wychodzili i chciał wracać do samochodu, ale dziewczyna nalegała, żeby gdzieś jeszcze wstąpić, więc uległ i weszli tym razem do środka, gdzie natychmiast poczuł się jak intruz, a Doris prowadziła go za rękę do wolnego stolika przez całą długość sali. Och, czuł się tak strasznie i miał to niedobre wrażenie, że wszyscy patrzą na nich, na niego, tak jakby był im coś winien, jakby wszedł tam niestosownie ubrany, w niewłaściwej chwili, a na nią tak, jakby sprzeniewierzyła się tradycji i ojczyźnie…

Z kąta sali wyszedł śpiew. Po chwili ogarnął całą salę, wszyscy śpiewali kołysząc się na stołkach i śpiewała Doris, uśmiechając się do niego, mrużąc oczy i kiwając głową w takt melodii. Patrzył na nią, siedzącą naprzeciwko przy dwuosobowym stoliczku pod rzędem okien, z rozjarzonym spojrzeniem skierowanym w jego twarz, z rochylającymi się w śpiewie dziewczęcymi ustami i pomyślał sobie o tym, czy by jej nie pokazać czegoś podobnego na jakiejś polskiej wsi… Tylko jak to zrobić? Tam także jest tyle radości, i co więcej, ma ona zupełnie konkretny wymiar w spożyciu na przeciętnego obywatela… taki rozweselający, zastępczy chwilowo środek, i jego spożycie tak pięknie rośnie, że tylko ten zachwycony głos na antenie — ile my tego mamy… Radości? — Spożycie Radości na Przeciętnego Obywatela… nie. N a  s t a t y s t y c z n e g o  O b y w a t e l a! Och, to byłaby bomba, bo, proszę państwa! Genialnie! Spożycie Radości na Statystycznego Obywatela, włączywszy w to noworodki i starców, wyniosło w przeliczeniu na złotówki… i jest większe o… od spożycia w analogicznym okresie…

Śpiew ustał.

Podeszła do nich wielka gruba Frau i patrząc przyjaźnie spytała bardzo uprzejmym tonem: — Was wünschen Sie?

Doris zamówiła wino. Przyniosła im natychmiast w litrowej karafce i postawiła na stoliku.

— Alles?

Skinął głową.

A potem znowu ten śpiew i znowu dziewczyna śpiewała z nimi, a on nalewał do kieliszków i pili.

…Więc jak to szło? Ach, tej Radości! Tak, to byłaby doskonała sprawa i dlaczego jeszcze nikt nie wpadł na to do tej pory? Przecież to taki sukces i powód do chwały: tego t a m — nad tym t u… I jaka duma! Jakie inne państwo zapewnia Obywatelom tyle radości, no, jakie? I potem w telewizji, ten Postęp! Postęp, a jakże, proszę państwa, proszę Obywateli! I ten uśmiech na buzi świńskiego red…, o przepraszam, świński uśmieszek na buzi spik…, nie, to też nie tak… och! Przepraszam, raz jeszcze! Ma być, oczywiście… co? Co ma być? Co…? Ach, nieważne… To co jest ważne? Ano, nic nie jest ważne… Gówno… O! tak, gówno jest ważne! Wszystko to, co jest ważne, jest gówno ważne!

Śpiewali. Obserwował ich. Rozsiedli się przy kilkunastu stolikach, porządnie poubierani, czyści, młodzi i starsi, zwykle parami, uśmiechnięci, zadowoleni i pewni siebie… Śpiewali. Gospodarz za barem i gospodyni… Śpiewali. Wymieniali roziskrzone porozumiewawcze spojrzenia i śpiewali. I pili wino. Młode, smaczne wino. On także pił je i piła je Doris. A kiedy wysączyli karafkę — znowu ta Frau i: — Ja, gut Wein? Wünschen Sie noch? — Ja, bitte, noch einmal — powiedział. Doris śpiewała. Stara patrzyła na dziewczynę z sympatią. — Bitte? — zwróciła się do niego.

— Noch einmal, proszę — wykrzyknął.

Stara nie patrzyła już sympatycznie. — Bitte?!

— Wien, bitte!

Odeszła. Doris pokiwała mu głową, uśmiechnęła się.

— Tak — rzekł do siebie — niezła zabawa…

Dziewczyna zmrużyła pytająco oczy. Pokazał, by śpiewała dalej. Nic ważnego.

Wróciła gospodyni i podała wino.

— Fünfzig!

Sięgnął po portfel. Doris przerwała śpiewanie i powiedziała coś szybko do Frau. Ta zwróciła się w jej stronę.

— Nein — krzyknął. — Nein, ich zale! Ich!

Dziewczyna przesłała mu błagalne spojrzenie.

— Ich zale — powtórzył dumnie. Odliczył pięćdziesiąt szylingów i rzucił na stół. Kobieta zagarnęła pieniądze.

— Co, teraz to już wiesz, ty stara babo? — powiedział po polsku patrząc na nią. Spojrzała na niego tak, jak patrzy się na pasożyta.

Dziewczyna zwróciła się do gospodyni i powiedziała kilka słów.

— Doris — rzekł do niej, wciąż po polsku — skarbie, nie musisz jej nic tłumaczyć. Ta stara kurwa niczego już nie zrozumie… Podobnie, zresztą, jak ty… Cholera! Grube, cholerne babsko!

Odchylił się do tyłu i rzucił przez stolik po angielsku: — Tylko nie powiedz jej wszystkiego o nas, skarbie! Nie mów wszystkiego! Pssst! — przyłożył palec do ust.

Stara oparła dłonie o biodra.

— …noch? — usłyszał

— Ja, ja — zerwał się. — Ja płacić, ja mówić! Jeszcze raz! noch einmal!

Sięgnął do portfela. Stara odwróciła wzrok.

— How much? Oh, nein, nein! Wieviel? Noch einmal, wieviel?

Podał kobiecie jakieś banknoty i obszedł stolik. Nachylił się nad dziewczyną i chciał ją pocałować. Siedziała sztywno i zasłoniła się ręką.

— Doris…?

Nie odpowiedziała. Wyprostował się i rzekł:

— Aha! Aha. No, tak.

Frau przeliczyła banknoty i oddała mu resztę. Położyła ją na blacie stolika. Pochylił się nad nimi i odliczył skrupulatnie dwadzieścia szylingów. Przesunął je na krawędź stolika i podniósł głowę.

— To dla ciebie — powiedział po polsku do kobiety i uśmiechnął się. Dla ciebie. Od biednego Polaczka… Cholera, wszystkie cholerne szkopy powinny nauczyć się mówić ludzkim językiem! Bitte sehr! Bitte! — pokazywał na pieniądze i patrzał w czerwoną twarz Frau. Ta zawahała się, obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem, zacisnęła wargi i odwróciwszy się ostentacyjnie, odeszła.

— Stara kurwa — mruknął.

Sala śpiewała i nikt go nie słyszał.

Zwrócił się do dziewczyny. Miała łzy w oczach i sięgała po chusteczkę.

— Dlaczego? — spytała przykładając ja do oczu. — Dlaczego, Adam?

— Warum — powiedział. — ich verstehe: warum? Fragen Sie bitte: Warum?!

— Warum, Adam, och… — od oczu dół biegły jej ciemne pręgi makijażu. Rozmazywała je chusteczką na policzki.

— Because — ponieważ… nie wiem, jak to po niemiecku…

Przyglądał się jej i trzeźwiał. Wydawało mu się, że trzeźwieje bardzo szybko.

Podeszła Frau z karafką i postawiła ją na stoliku.

— Wsadź to sobie w tyłek — rzekł do niej i nachylił się nad dziewczyną.

Odwróciła twarz od niego.

— Doris… Nie? To posłuchaj — nachylił się mocniej, do jej ucha. Posłuchaj mnie, dziewczyno. Jest tu tylu młodych, bardzo sympatycznych kawalerów dokoła… Z pewnością któryś dobrze mnie zastąpi.

Wtuliła głowę w ramiona, odwracając ją jeszcze bardziej od niego. Widział, jak drży. Sala śpiewała. Wyprostował się i wyszedł na zewnątrz.

Wieczór był ciepły i cichy. Przez noc mógł ujść te dwadzieścia parę kilometrów, a potem zabrać się tramwajem. Nie było tak źle, miał w portfelu kilkaset szylingów. Mógł je wydać, w razie potrzeby.

Wiedział, jak ma iść. Najpierw w kierunku Brück — i dalej, prosto na Schwechat, a stamtąd choćby taksówką… Jutro będzie wśród swoich.

Tak, w końcu trzeba było jakoś się rozstać. A ta okazja z pewnością jest lepsza niż wiele innych. Bo co się mówi kochance na pożegnanie? Nie wiem, doprawdy — powiedział głośno.

Za ostatnimi domami, drogowskaz upewnił go, że idzie szosą w kierunku Wiednia. Obejrzał się wtedy i serce mu nagle zabiło, gdy w mroku auto jakby zaczęło zwalniać… Nie, mrugnęły tylko drogowe światła, wkrótce nikły w oddali. Włożył do ust papierosa i pociągnął bez dymu. Zapałki zostały tam, pamiętał wyraźnie. Może jeszcze leżą na stoliku przed Doris? — pomyślał starając się, by to było obojętne stwierdzenie faktu. Za chwilę jednak przeniósł się w wyobraźni do kraju.

Agnieszka… Tomek… Ciasne i ciemne mieszkanie matki. Czy już wróciła ze szpitala? czy wszyscy są zdrowi? Nie mógł dodzwonić się w zeszłym tygodniu, listy idą tak długo… No nic, jeszcze miesiąc, dwa najwyżej — a teraz dostać się do tego Wiednia.

A może wrócić wcześniej? Wrócić jutro, pojutrze? Co cię trzyma? Forsa? Ile ci jej potrzeba? Jeśli uczynisz dobry użytek z tej, którą już zarobiłeś, wystarczy na wszystko coś sobie obmyślił. Zmienisz samochód, otworzysz warsztat, wreszcie będziesz na swoim…

Lecz z drugiej strony, zostać te kilka tygodni i dorobić coś zupełnie ekstra… Jeśli nie w Feibrze, to może u Hansa Zuglera… Chłop jest w porządku, powiada, że lubi Słowian. Miał matkę Słowiankę… skąd to? Czeszka? Tak, chyba Czeszka, mówi trochę po czesku… Trzeba będzie z nim pogadać… Przemyśli to jutro, gdy wytrzeźwieje.

Poczuł chłód, ciągnęło od leśnych bagien i jeziora. Słabo przyświecał rożek księżyca, dobrze, że widzi pasmo asfaltu, nie musi w ciemności szukać pobocza. Natomiast zimna się nie obawia, jest dobrym piechurem i wie, że nie zmarznie, jeśli utrzyma należyte tempo. A na to ma zapas energii, wypił niemało…

Jednak niepotrzebnie tam wchodzili! Ta baba, ta stara cholerna Frau, która musiała go tak zdenerwować. Stara cipa, powinna wiedzieć, jacy my Polacy jesteśmy wrażliwi, jeżeli chodzi o niektóre sprawy! Jacy jesteśmy czuli na punkcie honoru! Jesteśmy, pewnie. Zawsze byliśmy… Tylko że tutaj nikt tego nie rozumie! Także Doris! Pewnie zastanawia się teraz, co ją skłoniło do zadania się z takim dzikusem z czerwonego Wschodu? Niewątpliwie narobił jej wstydu przed rodakami! Mamuńcia i tatuśko dostaliby ataku histerii, gdyby to zobaczyli… I nic by nie pomogło, nawet zobowiązanie dołożenia wszelkich starań na przyszłość… Zgoda na wypranie kawałka mózgu, tego zwłaszcza, który kryje pamięć… Nic! Mamuńcia załamywałaby ręce i popłakiwała cichutko w rękaw, a stary usiadłby w głębokim fotelu i miał wielce zafrasowaną minę. To dzikusy, córuś, dzikusy! Wiesz, po co oni tu przyjeżdżają? Oni tam nic nie mają, nic…

Otóż mamy, proszę łaskawej pani! Otóż mamy, proszę łaskawego pana! Mamy wysoko, wręcz skurwysyńsko wysoko rozwinięte poczucie niższości! Przychodzimy z nim na świat! Wpajają go nam od kolebki. Uczą: To jest Wróg! A ten — Przyjaciel! Tego trzeba kochać, tego — nienawidzić! Gdyby nie ci, już by nas, ciebie, nie było. Albo byś teraz krowy pasał. Więc należy ich kochać! Trzeba im — z tego naszego wielkiego partiotyzmu, wdzięczności za ocaloną Ojczyznę i uratowaną wiarę ojców naszych — z honorem i godnością wleźć w dupę! Całować po rękach, tłustych od nieróbstwa… Chodząc w pochodach skandować poddaństwo… Kajać w procesjach, przed ołtarzami…

Wybaczcie, nie miałem zamiaru w tym tonie… Chciałem tylko wyrazić żal, że w swoim czasie moi przodkowie zamiast umacniać państwo, dali sobie przetłumaczyć, iż większe korzyści płyną z umacniania wiary. Dla jednych doczesne, dla innych wieczne… Te pierwsze, o których powszechnie wiadomo, są dla wielebnych powołanych od Pana Boga Prawdziwego. Drugie natomiast, jako że towar jest niesprawdzony, chociaż być może najwyższej marki — przeznaczone zostały dla ludu. Szanowni państwo, ja też jestem zdania, że lepiej handlować dobrami w Niebie, gdyż są wieczyste oraz przedoskonałe, niż ofiarować biedakom chwilkę radości w znoju na Ziemi… Pieniążki proszę tymczasem już teraz. Przykro mi, ale potem możemy się już nie spotkać!

Aby to jednak zagrało — ten poczciwy, oparty na niebotycznie wysokich zasadach moralnych, handelek — trzeba było sobie najpierw wychować klienta. Trzeba go było zastraszyć, napiąć głowę nisko do ziemi, nauczyć padania do nóżek strojnych, błagań pokornych na klęczkach, lamentów i labidzenia (przepraszam, mdli mnie od tego), całować po łapskach Wybrańców — co, poza tym, że było niehigieniczne, uwłaczało godności ludzkiej i wyrabiało kompleks niższości. Początki, przyznaję, były dość trudne, ten i ów nawet postradał życie i padły, przypadkiem, miliony klientów… Jednak już potem: istny samograj, trzeba mieć oczy otwarte, czuwać, by lud się zbyt nie oświecił, łamać oporne duszyczki — i poszło, z pokoleń na pokolenia, rodzice uczą dzieci, dziadkowie wnuki, często nie rzekłszy słowa jednego, a tylko czynami wskazując, jak trzeba się wstydzić, czego obawiać, co jest rozpustą i nieprzyzwoite… Naturalny porządek rzeczy… Narodowy charakter jednostki…

To wszystko jeszcze odzywa się we mnie… — bośmy się kiedyś duchem bożym tak spili — że nam pogórza, ojczyste grobowce — przy dźwięku lutni skakały jak owce… — Tak, proszę państwa, bracia moi mili — myśmy się duchem przeświętym popili…

Zagrzał się idąc, więc rozpiął koszulę i podciągnął mankiety rękawów. Droga skręcała, drzewa rzucały ponure cienie w mdłym świetle księżyca. Sprawy, wydarzenia traciły na wyrazistości, stawały się odległe i nieistotne, rozważania bezcelowe…

Zapewnie, myślał automatycznie, nikomu nie przyda się wiedza na temat tego, co dzieje się pod moją czaszką… ani o tym, że już dawno zaczęło mnie mdlić od wysłuchiwania błagań, kazań, zawodzeń, poddaństwa, oddaństwa w wieczne opiekuństwo — chociaż był czas, kiedy powyższe robiło niemałe wrażenie na mej świadomości… Cóż, narody są takie, jakie są ich wierzenia. I dlatego skupiamy się na nadziei zbawienia, na chrztach, komuniach i bierzmowaniach, zamiast skupić się na oświacie, zadbać o młode pokolenia, by były zdrowe, sprawnie fizycznie, mieszkały w czystym, bogatym kraju i nie musiały czuć się jak wiejskie umorusane dzieciaki na pańskich pokojach, kiedy opuszczą granice swojego państwa… Dlatego też poza kulturą chrześcijańską innych nie mamy. Nikt nas nie uczy, jak pić alkohol, jak uprawiać miłość, żyć schludnie i jak się bawić… A jeżeli uczy, to muszę przyznać, w tych wypadkach „zbawienna” rola kultury chrześcijańskiej odniosła stuprocentowy sukces. A teraz przyszedł jej w sukurs komunizm. Naprawdę, cudowny zbieg okoliczności… Bóg Jedyny, Najwyższy, Prawdziwy, Zazdrosny — upodobał sobie ten naród. Panie Boże, nie mógłbyś trochę odpuścić?

…Może jednak racja znajduje się po tamtej stronie? Może faktycznie gleba naszego kraju jest uboga w te, najważniejsze dla dobrej pracy mózgu, składniki mineralne, a alkohol jeszcze do reszty je z niego wypłukuje i może dlatego właśnie w środku Europy rośnie sobie takie trochę niezdrowe drzewo, na którym gnieździ się wszelkie robactwo… Jakżeż to szło, Mistrzu Juliuszu…

 

…Tam są legiony zdradliwe robactwa,

Co krwią handlują i duszą biedactwa

I sami tylko o swym kłamstwie wiedzą…

 

Przehandlowali duszę mej babki… Dobra była kobieta, chodziła w wojnę służyć — i jak to często jest z ludźmi biednymi — odczuwała zabobonny podziw i lęk dla bogactwa i zbytku, jakie tam oglądała… A kiedy zmarła, jej syn, a mój tata, poszedł do księdza omówić sprawę pogrzebu. „Nie mam pieniędzy, wielebny ojcze” — wymamrotał nieśmiało. Duchowny palcami postukał w biurko. „A krowę — macie” — przypomniał usłużnie. „Krowa na mleko, dziecka w chałupie…” „Z głodu nie pomrą!” I chłop zaklął w duchu siarczyście. Na babkę, że taki kłopot sprawiła.

Tę historię opowiedziała mi kiedyś mamusia. Nie chciała się zgodzić, lecz krowa została sprzedana. Pieniądze poszły dla wielebnego, dusza babki prosto do nieba, a mama karmiła wówczas piersią pierworodną córeczkę.

Wiem, że nie muszę tego rozważać. A jeśli, to i tak to niczego nie zmieni… Chociaż we mnie dużo zmieniło i już nie muszę się bać, jak bałem się, kiedy kapłan straszył mnie piekłem i wszelkimi okropnościami, bom nie znał odpowiedzi na trzysta pytań o Bogu, zanim mi dano spróbować Bożego ciała…

Czy państwo szanowni trochę już rozumiecie? Iż są ludzie-hieny i ludzie-woły, ludzie-orły i ludzie-szczury… Choć nie ma w tym niczyjej winy, również ich samych. Tacy się urodzili. A ponieważ już wiem, na kogo czekają w niebie najlepsze miejsca — ja się tam nie wybieram.

 

Adam przymknął okno. Był chłodny poranek, a dziewczyna spała pod lekkim nakryciem. Pamiętał jej minę, gdy podeszła do niego w świetle reflektorów, a on udał kogoś obcego, wyminął ją i wsiadł do jej auta za kierownicę.

Doris, powiedział w myślach z czułością, mam nadzieję, że znajdziesz wkrótce swojego mężczyznę… Będziecie mieli prześliczne dzieciaki i zamieszkacie w jednym z takich wytwornych domów z ogrodem na skraju lasu… I będziecie jeździli co roku w Alpy, albo gdzieś dalej. Nim się zestarzejecie, zwiedzicie cały piękny świat, wszystko, co oferują przewodniki… gdyż ja, naprawdę, jakoś nie czułbym się dobrze w takiej roli.

 

„…siódmy dzień naszego pobytu w Austrii, mamy na liczniku cztery siódemki. Przychodzi do nas młody Jugosłowianin. Mówi trochę po polsku. Zajmuje nam sporo czasu. Polskie dziewczyny i polska wódka! Och i ach! Jest podpity. Nie lubi Niemców Austriaków. To jedno. Ganz egal. Rozbirosz? Rozumisz? Dopsze, dopsze…! Następnego dnia Wiedeń. Sobota i niedziela. Zabytki, place, pomniki, samochody, zatrzęsienie samochodów i trochę amerykańskich krążowników z trudem mieszczących się w ciasnych uliczkach centrum. I wystawy, oczywiście, wystawy… Kina porno za 35 S. Spotykamy na ulicy Polkę. Trzy lata w Austrii, wydała się za Austriaka i ma obywatelstwo. Mówi nam, gdzie znajduje się „Strzecha”, klub polski oraz Polski Kościół. Zakupy najlepiej robić w supersamach, nie trzeba się odzywać, nikt nie wie, żeś Polak. Znajdujemy biuro Orbisu i tam facet wskazuje nam drogę do ambasady. Daje gratis mapkę centrum miasta. Miły gość. Czy faktycznie nas tu nie lubią? Uśmiecha się. Z pewnością nie kochają, powiada. Ale da się żyć, mruga porozumiewawczo. Dwa dni łazikujemy po mieście. W niedzielę Polski Kościół na Rennweg. Handel. Sprzedajemy trochę gorzałki i papierosy. Ceny nie takie dobre jak myśleliśmy. Pytanie o klubowe, o pracę. Odsyłamy do Arbeistamtu w Tulln. Nie, za daleko, im chodzi głównie o Wiedeń. Bardzo natarczywi, wszystko chcą wiedzieć. Nocujemy za miastem, na leśnym parkingu, po tej stronie, gdzie zaczynają się porośnięte lasami góry. W poniedziałek Bratysława…”

 

Podszedł do łóżka i nachylił się nad dziewczyną. Pachniała tą nocą, oszałamiająco. Poczuł to, co musi czuć owad, który zwabiony cudnym kwiatem, jego zapachem i urokiem, nie dba o nic, nie dba o życie, które ów kwiat mu odbiera zaciskając nad nim kielich płatków… To, co czuć muszą lecące przez pola psy oszołomione zapachem suki w wiosenny ciepły wieczór… Doris!

Podniósł się i wyszedł na ganek. Postał tam chwilę, po czym wrócił, ubrał dres i sięgnął po mydło i ręcznik. Udał się dróżką między domkami campingowymi, przy furtce uśmiechnął się do faceta z recepcji i szedł dalej plażą aż do lasu, a potem ścieżką kilkaset metrów do basenu pływackiego. Ratownika jeszcze nie było, ale poznali się wcześniej i wiedział, że Hans nie będzie miał pretensji. Kiedyś, w lipcu, Doris zaprosiła go na wino, przyszedł z dziewczyną, wysoką ładną blondynką i był to udany wieczór. Studiował prawo i przypominał Franka z Dollenhofen, wyglądem i ciekawością tego, jak t a m jest — za tą Żelazną Kurtyną. Wielu spraw nie mógł zrozumieć, uśmiechał się, potakiwał głową, dziwił, ale czuł, że w istocie niczego tak naprawdę nie rozumie. W końcu polityka znudziła im się, więc zaczęli rozmowę o tym, co tu jest, a czego tam nie ma, co znowu sprowadzało się do polityki, tylko już inaczej, i w końcu Hans zamyślił się głęboko i powiedział: — Słuchaj, Adam, telewizję kolorową macie? Macie. Samochody? Kina? Macie. Oglądacie te same filmy, co my tutaj i słuchacie tej samej muzyki. Nocne kluby i dyskoteki — są. Możesz obejrzeć prawdziwy strip-tease? Możesz. I w końcu ty jesteś tutaj i idzie się z tobą dogadać… nie? Ha, więc o co chodzi? Powiedz mi, Adam, o co?

Właśnie, o co właściwie chodzi?

Potem, gdy już dobrze popili, Hans zaproponował mu zamianę dziewczyn, czego na początku nie mógł zrozumieć i zwrócił się do Doris, żeby mu przetłumaczyła. Doris najpierw wysłuchała Hansa, a następnie roześmiała się i potrząsnęła głową z niedowierzaniem. — Er ist mein — odrzekła Hansowi i podeszła do Adama, pocałowała go w usta, usiadła na kolanach i objęła go za szyję. Od tamtego wieczoru zostali bardzo dobrymi przyjaciółmi. Hans pożyczał im swoją łódź motorową i mogli pływać do wielu dobrych miejsc, gdzie kochali się bez obawy, że ktoś nadejdzie.

Zrzucił ubranie i wszedł pod prysznic. Odkręcił kurek z ciepłą wodą i czekał, aż spłynie z rur zimna, dygocąc z chłodu. Umył się i rozgrzał następnie pod gorącym strumieniem, zakręcił zawory i wskoczył do basenu. Czuł się wyśmienicie.

Kiedy wracał, słońce wychodziło nad wierzchołki drzew. Ludzie wstawali i między domkami zaczynał się ruch. Nie lubił tej pory dnia. Najchętniej przesiedziałby przy stole nad gazetami, czekając, aż się to uspokoi. Wszyscy pozdrawiali się wołaniem: „Grüß Gott”, wymieniali uśmiechy i wiele słów, których często nie rozumiał.

Dziewczyna spała jeszcze, gdy wrócił. Myślał po drodze, że ujrzy ją jak kiedyś, przy stole, szykującą śniadanie i że będzie mógł popatrzeć na nią — szczupłą, rześką, uśmiechniętą, ubraną w luźny jasnopopielaty dres z czerwonymi pasami — i że w końcu podejdzie do niej i obejmie ją, a ona pozwoli się całować, po czym odsunie go od siebie i każe spokojnie czekać…

Ale ona spała. Spała po tym, co wydarzyło się wczorajszego wieczoru i po tym, co nastąpiło potem, gdy już wróciła do siebie i pragnął jej to jakoś wynagrodzić. I było cudownie, i może jednak opowie coś z tego Kamilowi… Biedny chłopak! Tyle dobrych chwil odeszło w przeszłość, tyle wspaniałych okazji, a on nie zadbał o to, by je wypełnić we właściwy sposób swoją obecnością… Ten utracony czas, którego już nie będzie i ta wieczna teraźniejszość zastygająca w przeszłość, gdzieś być może utrwalająca się, tak jak utrwala się obraz na taśmie filmowej; i może kiedyś ludzie znajdą klucz do projektora, by ją powtórnie odtworzyć — a tam tyle przegapionych okazji i chwil, których nie chcielibyśmy mieć w naszych życiorysach…

A to wszystko z Doris było właściwe i zawsze będzie mógł wrócić do tego, i nie będzie żałował ani jednej minuty… Bo kiedy już w coś uwierzysz, kiedy wyrobisz w sobie pełne przekonanie, że jest to przeszłość i tylko czasem nie można się do niej dostać — nie pozostaje nic innego, jak tylko należycie zadbać o to, by była jak najlepsza! I niech żaden oszust, żaden sukinsyn nie opowiada nam, że trzeba żyć dla przyszłości, że to, co teraz, nie jest istotne. Bo jest! Właśnie to jest najistotniejsze, bo wkrótce stanie się ową przeszłością i nic już nie poradzimy na to, jaka ona jest, zastygła w ludzkiej historii… Każda przyszłość stanie się kiedyś przeszłością, A tymczasem staje się nią nasza teraźniejszość. Tak już jest.

Zrobi dziewczynie niespodziankę. Śniadanie z prawdziwej brazylijskiej kawy na mleku i jajecznicę na wędzonce. I poda jej do łóżka, jeśli tylko zdąży. Zabrał portfel i poszedł do sklepiku. Dziewczyna jest tego warta. I kupi największą butelkę gronowego wina. I gorzką czekoladę z orzechami. Kiedyś postanowił nie wydawać pieniędzy na zbytki tu, w Austrii. To nie było uczciwe, jeśli się zamierza wrócić do rodziny. Jeden dzień tutaj i miesiąc w kraju… (Frank z Dollenhofen: Czemu wy, Adam nie zrobicie sobie tam miejsca do życia, takiego bez pracy? Nichts Arbeit! Same przyjemności! Pół roku przepracować tutaj i pół roku wydawać tam pieniądze. Alles! Wszyscy! Skoro jest tak, jak mówisz…”) Poza tym nie miał takiej fantazji w wydatkach, jak, na przykład, ten jego młodu rodak, który pracował przed nim u Dopplera. To o nim opowiedział mu kiedyś Frank — jak potrafił zabawić się przy wypłacie. „Ztanislaw” był „sehr gut Kollege!” Och, jak bardzo „gut Kollege!” Potrafił przywieźć z Wiednia „zwanzig Flaschen sehr gut polnische Wodka!” Zapraszał wszystkich i pili do upadłego! A potem ten dobry kolega kupił sobie nareszcie samochód i rozwalił się po pijaku, w drodze do Wiednia po tę wspaniała polską wódkę. Wszyscy tak go żałowali, tak bardzo go żałowali, mówił Frank i potrząsał głową ze smutkiem w oczach… Więc w tych sprawach nie miał fantazji, nie miał jej za wiele i wolał zrezygnować z takich czy innych rzeczy… Przynajmniej tu i teraz.

Z wyjątkami, oczywiście. Na przykład, tego dnia.

 

„Bratysława nie zachwyciła nas. Samochodu nie naprawiliśmy. Ganialiśmy za częściami z jednego końca miasta na drugi. W końcu, kiedy już je znaleźliśmy, okazało się, że nasza książeczka pomocy samochodowej jest g… warta. Trzeba by jechać gdzieś za miasto, jakieś pięćdziesiąt kilometrów, tam akurat jest serwis żuka, ale znowu diabli wiedzą, czy tam mają te części i tak dalej, i tym podobnie. Wrażenie, jakbyśmy byli już w kraju.

         Na odjezdnym szukamy trzy kwadranse stacji benzynowej. Na przejściu wysiada rozrusznik. Pepiki wrzeszczą, żeby szybko, zbliża się patrol z karabinami, podejrzliwie przygląda się naszym wysiłkom, by uruchomić silnik. W końcu zaskakuje na korbę. Ruszamy, mijamy potężny szlaban i Austriacy nie chcą dać wiary, że nie wieziemy „polish vodka”. Ale nie chce im się sprawdzać, jest taki piękny słoneczny dzień, walą stemple i dalej! Znowu czysto i kolorowo, nie od haseł, stacje benzynowe co krok. Jutro Arbeit…”

 

Czekał na nią przy końcu pomostu, było cicho i sennie i tylko dzieci grzebały się w piasku na plaży. Za chwilę wbiegła na deski i zarzuciła mu ręce na szyję.

— Dzięki, znasz się świetnie na kuchni — pocałowała go mocno.

— Tęskniłem za tobą, moja dziecinko — szepnął jej w ucho. — Wiesz, że jesteś piękną dziewczyną?

Nic nie odrzekła. Patrzyła mu w oczy z powagą, jakby czekała, że jeszcze coś powie, a on opuścił dłonie z jej pleców, zsunął na biodra i poczuł, że to znowu nadchodzi.

— Chcesz trochę popływać? — przytulił brzuch do jej brzucha. — Już wkrótce…

Ogarnął spojrzeniem rozległą wodę i lasy w oddali na drugim brzegu. Wkrótce nadejdą chłody i wkrótce wyjedzie. Już noce są chłodne i nawet gdyby z nim popłynęła, nie mogliby zrobić tego, co zwykle: obejmował jej talię i opadali w głębię powoli… Sięgał pod stanik dziewczyny i widział jej włosy jak wodorosty pnące się w górę… Wchodzili w zarośla, zrzucali z siebie wszystko, kochali się na miękkiej trawie, a potem wbiegali nadzy w jezioro…

— Co wkrótce się stanie? — spytała cicho.

— Wkrótce zakocham się w tobie znowu — objął ją mocniej.

Odwróciła się w jego ramionach.

— Nie musisz kłamać — rzekła przed siebie.

— Czy kłamałem ci kiedyś? — potrząsnął nią lekko. — Wkrótce także będę tęsknił za tobą. Już tęsknię, słyszysz?

Wydostała się z jego objęć, stanęła n na skraju desek.

— Już tęsknię za tobą — powtórzył po polsku, podchodząc do niej. — I zawsze będę, kochana dziewczyno. Także za Wiedniem, za Dollenhofen, za Tulln i za Austrią. Za tym dziwnym uczuciem wolności i normalności, do których chyba zdążyłem przywyknąć i teraz prawie ich nie dostrzegam, tak jak wy nie dostrzegacie. Ale kiedy wrócę do swego kraju, kiedy otoczy mnie paranoja i wszystkie plagi tamtej rzeczywistości, system zła i beznadziei, o czym tak szybko się tu zapomina, wtedy pewnie znowu wyostrzą mi się zmysły na brak tych rzeczy, o których wy pewnie nawet nie wiecie, że je macie… Ale nie chcę, żebyś teraz to zrozumiała…

Co za jałowość takich rozważań w tej sytuacji, dopowiedział sobie już w myśli. Dotknął ramienia dziewczyny.

— Może weźmiemy łódkę na wiosła?

Wybrał sporą, sześcioosobową, wykonaną z białego szklanego włókna i zajął miejsce na dziobie, przy pierwszej parze wioseł. Dziewczyna usiadła na rufie, bokiem do niego; oparła stopy o burtę, a twarz wystawiła do słońca. Odbił wiosłem od pomostu i zwrócił łódź na otwartą wodę.

— Płyń tak, żebym mogła patrzeć słońcu w twarz — uśmiechnęła się mrużąc mocno oczy.

— Nie mogę — odrzekł uśmiechając się również. — Zniesie nas na mieliznę przy brzegu.

— Nie chcę na mieliznę — powiedziała cicho. — Płyń na głęboką, rozległą wodę. Płyń daleko, proszę cię! Chcesz płynąć ze mną daleko, powiedz?

Odwrócił głowę. Dwie duże żaglowe łodzie szły na nich, pod wiatr.

— Powiedz!

— Chciałbym, aby to trwało jakiś czas jeszcze, Doris — powiedział.

Przytrzymał prawe wiosło nieruchomo w dulce, a lewym wykonał trzy długie pociągnięcia; łódź obróciła dziób w kierunku cypla po zachodniej stronie przystani.

Dziewczyna zsunęła stopy na dno i usiadła twarzą do niego.

— Adam?

— Tak? — spojrzał na nią.

Ściągnęła brwi.

— Czy to, coś tam mówił, na przystani, w tym twoim języku… to było o mnie?

Uśmiechnął się.

— Tak.

— Powtórz to.

— Wszystko?

— Nie. To „tak”.

— Tak. O tobie i paru jeszcze innych sprawach.

— Bardzo przyjemnie było mi tego słuchać, wiesz? I twój język jest taki ładny.

— Wielkie nieba!

— Trudno jest się go nauczyć?

— Raczej tak.

— Myślisz, że mogłabym?

— Po co?

— Nie wiem — odwróciła wzrok i wzruszyła ramionami.

Zostawił wiosła i przesiadł się do niej. Łodzią zachybotało.

— Co jest, Doris? — objął ją ramieniem.

— Nie wiem. Kochasz mnie?

— Tak. Bardzo.

— To dlaczego?

— Co: dlaczego?

— Ach, już nic — wbiła spojrzenie w dno łodzi.

Przytulił ją mocno do siebie. Coś nagle stało się dalekie i nieważne. Coś, co przed chwilą miało ogromne znaczenie. Spływało na niego wielkim ciężarem osamotnienie. Tu, na tym wielkim jeziorze, w tej dużej białej łodzi, przy tej dziewczynie, teraz miał świadomość tego wszystkiego, co się jeszcze może między nimi wydarzyć oraz świadomość tego, że ma już to, po co tu przyjechał — w związku z czym wiele spraw przybierało inny obrót i zmieniał się punkt widzenia — poczuł się nagle bardzo samotny i daleki od czegoś, co powinno znajdować się w zasięgu ręki i wzroku.

— Powiedz mi coś jeszcze — poprosiła.

— Ale co, Doris?

— Nie wiem! Coś o sobie… O tym, jak tam żyjecie. Nigdy mi nie mówiłeś.

— A powinienem?

— Pewnie. Jeśli cię proszę i jeśli tamto było prawdą — i jeśli choć trochę zależy ci na mnie.

No tak, pomyślał. Jeśli „tamto” było prawdą…

— Dobrze. Od czego mam zacząć?

— Od siebie — odrzekła wysuwając się z jego ramion. — Bo o tym, jak t a m jest, nie musisz mi właściwie mówić. My mamy tego tutaj dosyć i wiem, że to jest straszne. Czy tak?

Już się nie musiał wysilać na uśmiech. Uśmiechnął się, gdy pomyślał, że teraz, kiedy ma już tę forsę, wiele się zmieni. Przynajmniej powinno się zmienić, tak jak z pewnością zmienią się ludzie, którzy go znają…

Uśmiechał się.

— Widzisz, dziecinko, nie wszystko jest takie proste i takie oczywiste. Żeby człowiek mógł coś dobrze zrozumieć, musi tego doświadczyć. Na sobie.

— Więc jest inaczej?

— Nieee, tego nie mówię. Nie oglądam waszej telewizji i nie słucham radia, bo niewiele z tego rozumiem. Fakty pewnie się zgadzają.

— To dlaczego nie zabierzesz żony i dziecka, i nie przeniesiesz się tutaj? Pamiętam 76-ty, mój ojciec tak się tym interesuje. On mówi, że tam, od was jeszcze coś wyjdzie. I czyta teraz Archipelag…?

— Gułag.

— Tak. Wtedy, w tym 76-tym, to musiało być u was potwornie.

— I było — skinął głową. — Nie tylko wtedy, zresztą.

— To dlaczego, Adam?! — odrzuciła włosy na plecy i wpatrzyła się w niego przenikliwie.

— Nie wyjadę?

— Uhm.

— A co z resztą moich rodaków?

— Niech też wyjadą!

— Wszyscy?

— Och, nie wiem! Nie wiem, na Boga. Ale ty? Pomyśl o sobie tylko i o tym, co cię tam czeka do końca życia!

Potrząsnął głową i roześmiał się. Wpatrywała się w niego nie rozumiejącymi oczami.

— Widzisz — powiedział ujmując jej dłoń — to jednak chyba nie jest takie straszne, skoro jestem tu z tobą, tutaj — i wrócę tam. To po pierwsze. A po drugie — tam żyją ludzie i żyją podobnie, względnie podobnie, to znaczy, że także jednym żyje się lepiej, a innym gorzej, jedni są sukinsynami, a drudzy są wspaniali i zostają, chociaż mogliby wyjechać, gdzie im się podoba. To jest pocieszające i już dlatego człowiek czuje się lepiej, wiedząc, że oni są z nami. Tak to z grubsza wygląda, a cała reszta jest tak niesamowicie skomplikowana, że sam się w tym za bardzo nie orientuję…

Słońce stało wysoko i było ciepło. Zachodni wietrzyk znosił ich wolno w zatokę utworzoną przez cypel i piaszczysty brzeg. Objął ją i pocałował w szyję przez włosy. Otrząsnęła się.

— Nie lubię cię — powiedziała. — Cokolwiek byś mówił. Ja cię pytam, a ty nie odpowiadasz. Nadal nic nie wiem, tak naprawdę!

— Doris — żachnął się. — Po co ci to tutaj? Najlepiej pogadalibyśmy u mnie w kraju

— W Polsce?

— Tak. To niedaleko, pięćset czy sześćset kilometrów.

— Mówisz poważnie? — spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— Nie — potrząsnął głową z rezygnacją. — Szkoda twojego czasu. I tak niczego nie pojmiesz, jeśli nie poznasz wielu ludzi. Na to braknie ci czasu.

— Więc nie warto?

— Nie, Doris. Błagam cię.

— Nawet, jeśli cię kocham?

— To niczego nie zmienia, skarbie — przeniósł swój wzrok na cypel. — Już ci mówiłem: szkoda twojego czasu.

— Dlaczego szkoda? — szarpnęła go za ramię. — Jaka tu może być szkoda?

Patrzył na nią, na jej rozgoryczenie i był zły na siebie. Że się w to uwikłał i nie potrafił załatwić tych spraw szybko, bez dotykania wszystkiego, co prowadzi do tych zawsze nie dokańczanych rozmów, że chcąc coś spłycić — pogrąża się bardziej… I był zły na to wszystko, na brud, smród i ubóstwo w jego kraju i nie chciałby, żeby ona to kiedykolwiek zobaczyła. Czuł nienawiść do ludzi, którzy do tego doprowadzili i był zły na wieś, i wieczne fury ciągnione przez konie, wlokące zacofanie — a nie żaden folklor, jak to widział zachodni turysta fotografujący je tu, w centrum Europy, jak jakąś okazję, która może nie powtórzyć się jutro — i zniszczonych ludzi na tych furach, poubieranych w wieczne łachmany, i zły był na wiecznie udręczone twarze kobiet w wiecznych kolejkach po żywność, i na tych wiele innych spraw, które były wstydliwe i za które musiałby się wstydzić przed nią… Nie ma żadnej potrzeby, żeby do tego doszło.

— Posłuchaj, Doris.

— Co? — zwróciła na niego oczy gotowe do płaczu.

— Dziecinko, proszę cię.

— To mów. Mów! Co takiego mi powiesz, ty…

— Doris, na Boga, dlaczego my…

— Co dlaczego? Dlaczego w ogóle wychodzimy z łóżka? O to ci chodzi?

Potrząsnął głową. Było to beznadziejne. — Doris…

— Odpowiedz mi na tamto! Zanim powiesz cokolwiek innego.

Wychylił się za burtę i nabrał w dłoń wody. Zwilżył twarz i ramiona.

— Posłuchaj — rzekł walcząc z odruchem nienawiści — załóżmy, że tam pojedziesz. I co? Co ci to da? czy myślałaś kiedyś o Polsce, zanim się poznaliśmy? Byłaś w Italii, we Francji, w Anglii, a czy myślałaś, by jechać do Polski? Więc zostaw to tak. Żyj tym, czym żyje twój kraj, twój naród i nie myśl o mnie, i o tym, do czego tam wracam.

— Nie warto?

— Nie — objął ją i pocałował w szyję. Nadal siedziała sztywno.

— Nawet jeśli się kocha? — spytała znowu.

— Wtedy najbardziej. Chciałbym, żebyś mnie zrozumiała.

Wykręciła się z jego ramion i wbiła sztywny wzrok w wodę. Podniosła się wolno, jakby czyniła coś wbrew swojej woli.

— Doris…

Rzuciła mu drętwe spojrzenie. A potem skoczyła, szarpnęła, rozległo się PLASK! i wpadła płasko do wody. Zamknęła się nad nią. Sięgnął do wioseł, obrócił łódkę i wpatrzył się w to miejsce, gdzie powinna wypłynąć.

I nagle ścierpł od złego przeczucia.

Odrzucił tę myśl i jeszcze czekał. Tężał w nim każdy mięsień, natrętny obraz wdarł się do mózgu, wyparł znaną mu prawdę, że kto umie pływać, nie może utonąć w ten sposób.

Skoczył. Dno było płytkie, miękke, podniosła się chmura mułu. Płynął na oślep, jak w gęstej mazi, szukał oczami, wyciągał ręce i raptem zapiekły go płuca, zaczął się dusić, przełykał ślinę — aż musiał szarpnąć ku zbawczej powierzchni.

Odetchnął głęboko, rozejrzał się szybko i znów zanurkował. „Już jej nie znajdziesz”, ktoś rzekł mu szorstko, blisko, wyraźnie. Wypłynął… świat stracił barwy… martwe ciało dziewczyny…

Czekała przy burcie.

Wracali do miasta późnym wieczorem. Zatrzymali się na krótko w Schwechat, by zjeść kolację, po czym dziewczyna zmieniała go przy kierownicy. Podwiozła go pod dom i zapytała, czy się jeszcze spotkają przed jego wyjazdem. Odrzekł, że nie wie. Potem stał chwilę na stopniach przed wejściem i patrzył, jak odjeżdża i znika mu z oczu w ulicznym ruchu.

 

         „…to była beznadziejnie głupia, głupia robota. Z tych, co to niczego nie uczą, a podejmujesz się jej wyłącznie ze względu na pieniądze.

         Motyka i sekator. Sekator i motyka. Plewienie w doniczkach, przylepianie do różnych łodyg plastikowych pasków z ceną. Znowu plewienie wielkich zielsk, w słońcu, na tempo, bo właściciel szedł na równi z ostatnim i ten czuł ten doping, i starał się, i po chwili już ktoś inny był ostatnim, i również się starał, i tak pięć godzin do przerwy w południe; w pysku sucho jak na pustyni i tylko motyka, zielska, zielska i motyka, zielska kurewskie, wielkie jak drzewa zielska i to niemiłosierne słońce…

         Austriacy, brygadziści, byli wyrozumiali i czasem zezwalali na przystanek na papierosa, ale dopiero po tym, jak chcieli nam dołożyć i narzucili takie tempo, że sami ledwo wyrabiali i zerkali na nas z ukosa, a Kongo, wysoki, przystojny, z ciemną, sympatyczną twarzą, wspaniałą afro czupryną, Jugosłowianin, pokrzykiwał: Polski?! Co takiego? Dopsze, Polski? Dobrze! odkrzykiwaliśmy, a oni starali się tym bardziej, żeby nam dołożyć, bo widocznie chcieli zobaczyć, jak „Polski” pada… W końcu dali spokój, gdy już sami byli blisko padnięcia i Kongo zawołał: Dobsze, Polski, dobsze! wsuwając dłoń głęboko w czuprynę. To było w różach, kiedy robiliśmy przy obcinaniu dzikich pędów.

         Piotr szykuje się na powrót. Od rana do wieczora słyszę o niesamowitym obżarstwie, jakiego się dopuści w kraju. Ułożył kilka wierszy n a ten temat i wszystkie zaczynają się od „precz!”. Precz z zupkami z torebek, precz z makaronami i kaszami, z herbatą do obiadu. Precz z obrzydliwie apetycznym kurczakiem z rożna, który nas kusił w Wiedniu… Z kinem porno za 35 S, precz! Sprzedaje rower, targują się przy tym z Ottem. Idzie o sto szylingów, sytuacja staje się napięta, gdy zjawia się mało rozgarnięty kumpel Otta i bierze bez targów… Dni mijają. Najgorsze są te godziny pracy, gdy patrzysz na zegarek i klniesz: co, u licha, minęła godzina, a tu tylko dziesięć minut! Ogłupiające, niemożliwe mijanie czasu, minuta po minucie, kwadrans za kwadransem, wolno, Chryste, jak wolno… Nasze poczciwe bosisko, Ober, zasypuje mnie pytaniami o naszych piłkarzy. Pyta, jak obstawiam. Gimnastykuję się nieźle, nie jestem kibicem kopania piłki, lecz Piotr ratuje sytuację, przypomina sobie to i owo, ja mu podkradam te wiadomości i do Obera. Chwali mój niemiecki, ucinamy sobie krótkie  pogawędki. Nasi kumple od motyki obniżyli loty, lżej pracować.

         Któregoś dnia mamy gości, rodaków. Piotr w wannie na dole, ja przy niemieckim, pukanie, mówię „bitte” i wchodzą. Jest ich trzech.

         Przyszliśmy, bo nam powiedziano, że tu Polacy pracują odzywa się niższy, zarośnięty, nieokreślonego wieku. Jest butny. Dwaj pozostali z zawiścią rozglądają się po pokoiku. Tamten pyta dalej: No, jak tu? Jaka płaca? Ilu was? Ile bierzecie na rękę? Jaki czynsz?

         Grad pytań. Nie lubię tego tonu. Odpowiadam wolno, żeby go nieco przygasić. Nic to. Łazikuje mi po pokoju, od okna do drzwi, przygląda się wszystkiemu, bierze do łap.

         Najdziwniejsze powiada to, że nie wiecie, za ile robicie! wydyma pogardliwie wargi. Ja bym nie poszedł na coś podobnego.

         Jestem w lepszej niż oni sytuacji i chciałbym im pomóc. Szli piechotą z Wiednia, 44 kilometry. Ale ten mały mnie denerwuje. Wtedy przychodzi Piotr. Pytam go przy nich, czy wie za ile robi. Nie  odpowiada zgodnie z prawdą. Jest jakiś podatek, forsy jeszcze nie braliśmy, trudno powiedzieć. Powinno wypaść po jakieś czterdzieści. O! za tyle to on by nie robił! Żadną miarą. Właściciel jest wielki bogacz, tysiące hektarów, trzy myśliwskie pałacyki, on wie! W Wiedniu, co prawda, robią za 25 S na godzinę, w „Ekspresie” takiej firmie, co to zatrudnia na godziny. Ale to Wiedeń! Jednak te 25 na godzinę to dla nich za mało i jeśliby się godzili do pracy na roli, to nie mniej niż za 50. Idą do właściciela pytać. Więcej nie wrócili.

 

— Powiedz, Adam, nie zostaniesz? — spytał Jacek.

Siedzieli w podwórku, na ławce pod oknem Hausfrau i czekali, aż się wychyli i da znać, czy przyszły listy. Często odbierała pocztę dla nich.

— Nie. Przemyślałem to już.

— No, a ten niemiecki?

— Przyda się. Jedno z okien na świat.

— I mnie to nie ominie — westchnął Jacek. — Chociaż z tych, co tu siedzą po kilka lat, mało jest takich, którzy mówią lepiej. Tyle, żeby się nie zgubić w mieście, zrobić zakupy i spytać o pracę. Taki Paleta nawet — znasz tę historię z Paletą? To było wielkie wydarzenie w swoim czasie. Uciekł, ukryty dobrze w wagonie załadowanym paletami. Przybysz z komunistycznego Wschodu, uciekinier wysokiej klasy — pieron wie, kim on tam był. A jak ten pociąg wjeżdżał na dworzec, zleciało się ludzi, jak na mecz piłki nożnej. Dziennikarze, telewizja, Wolna Europa! Dostawali się do niego uroczyście, tak uroczyście, jakby szło o przecięcie wstęgi pokoju między Wschodem i Zachodem. Był czas, że Paleta przy gorzale pokazywał cały album z wycinkami gazet. Zniszczył to później, ale jak mu dobrze postawisz, to jeszcze opowie. Przegapił swoją szansę, mówią, a jego zwyczajnie zżera ten robak, który czasem żre każdego z nas. Dlatego nie pójdę na polityczny.

— A co zrobisz?

— Ożenię się — powiedział Jacek i przymknął oczy. — Po prostu chajtnę się. Z Austriaczką. A później, gdy już będę miał obywatelstwo, wezmę rozwód. Uczciwie. I następnie pojadę do kraju i przywiozę sobie żonę Polkę. Nie zepsutą, porządną dziewczynę. Boże, żeby to już było — przerwał, bo skrzypnęło okno. Podnieśli głowy.

Hausfrau dała znać, że nic nie mają, lecz nich wejdą do niej na górę, bo ma dla nich „etwas ekstra”. Czekała na schodach i podała Jackowi pakunek zawinięty w biały papier. „Vorsichtig”, ostrzegła. Była bardzo szczęśliwa, a Jacek pocałował ją w dłoń. „Gute Jungen”, mówiła do siebie, gdy wchodzili po schodach uśmiechając się do niej na zakręcie.

W kuchni zakrzątnęli się przy posiłku.

— Powiem ci jeszcze — Jacek wycelował nóż w Adama — jak było z moim wyjazdem. Gdy trzeci raz z rzędu zanosiłem podanie. Naczelnik wydziału paszportów zapewnił mnie, że i tak nie wpuszczą kogoś takiego jak ja. Dlaczego zapytałem. Bo kraj potrzebuje młodych ludzi, odrzekł. Wnerwiłem się. Zdałem maturę i była blokada etatów, nie mogłem znaleźć roboty. Po cholerę krajowi teraz młodzi ludzie, wykrzyknąłem. Bo młodzi ludzie, odrzekł bardzo uprzejmie, mogą mieć dzieci. A dzieci to przyszłość narodu. Tak powiedział, Adam. I mów, co chcesz, ale ja zostaję.

— Nic nie mówię — powiedział Turski.

— Tam się można urodzić — westchnął Jacek. — Ale żyć? Nie będę im płodził niewolników. Beze mnie, rozumiesz?

— Oczywiście — uśmiechnął się Turski. — Bez ciebie, Jacek.

— Jest w tym coś złego? A w tym, że chciałbym się za bawić, jeśli tam wyskoczę na jakiś tydzień? Jeśli wezmę w kieszeń kilka paczek zielonych, wynajmę pokój w Kasprowym i wybzykam się za całe trzy lata? Jeśli wybiorę sobie coś takiego, co mi podpasuje i powiem jej: słuchaj, dzieweczko, napatrz się dobrze na ulice, na ludzi, na pola i góry! A ona zapyta mnie: a czemuż mam się tak napatrzeć? A ja jej: bo przez następny dzień będziesz widziała tylko sufit, cha, cha, cha!

— Bądź  pewien, że ci towaru nie zabraknie — ze śmiechem upewniał go Adam.

— A to ciasto — Jacek usiadł przy stole — jest trochę jak dom rodzinny, nie, Adaś? Nie to, żebym jakoś szczególnie tęsknił, ale zabija mnie to, że nie mogę wleźć do auta i przejechać tych dwu pieprzonych granic i znaleźć się na jakiś czas wśród swoich…

Zabija cię to, myślał Adam, że nie możesz obnieść się po polskich ulicach w tych wszystkich fatałaszkach, jakie byś sobie sprawił na to konto i zaimponować wozem z placu od Dziadka. Zabija cię to, że z tej odległości nie potrafisz wywołać uczucia zazdrości „wśród swoich” i nacieszyć się nim na następne miesiące, jakie spędzisz w tym kraju, gdzie nie jesteś w stanie nikomu niczym zaimponować. „Kasprowy” i te inne pierdoły, to cię zabija, Jacuś. To nieuświadomione pragnienie pokazania się.

I powiedział: — Dobrze cię rozumiem, stary. To jest rzeczywiście niemożliwie pieprzona sprawa. Mnie także to boli, tyle że w drugą stronę.

— Co masz na myśli? — spytał Jacek ciągnąc piwo.

— Dokładnie to, co rzekłem. Żebym mógł od czasu do czasu przejeżdżać te dwie pieprzone granice w dokładnie odwrotnym kierunku i od czasu do czasu znaleźć się w Wiedniu, Paryżu czy gdzie tam jeszcze chcesz. Czuć to. To musi być jakiś rodzaj uczucia, którego nie znasz — dodał do siebie i zastanowił się przez chwilę, jakie to może być uczucie i do czego można by je porównać, z tego, co zna. Może do kilkudniowych wypadów gdzieś za miasto nad wodę , w upalne dni lata. Zdaje się, że są państwa, w których i to nie zawsze jest możliwe. Więc wczuj się w taką sytuację, wyobraź sobie, że jesteś obywatelem takiego kraju, podlegasz wszystkim jego prawom, a następnie przyrównaj do tego, co jest w zasięgu twoich możliwości i jaką czerpiesz z tego satysfakcję… — Cholera, zdaje się, że nieznaczną. Ze spraw normalnych nie czerpie się dużej satysfakcji. Niech to! Trudno cieszyć się z tego złego co nas nie dotyczy…

Naparzyli herbaty, otworzyli następne butelki z piwem, zabrali ciasto i przenieśli się do pokoju. Zasiedli, gdy wrócił Kamil.

— Placek? — wykrzyknął i rzucił torbę z ulotkami w kąt. — Zostaję.

— Nie kończysz? — spytał Jacek z udawaną nadzieją.

— Rybki w Dunaju uwielbiają reklamę. Austria ma im mnóstwo do pokazania — zaśmiał się Kamil i sięgnął po nóż.

— Spokojnie — powstrzymał go Jacek. — Gdzie kultura? Przyniosę talerzyki.

Usłyszeli pukanie do drzwi.

— Pięknie się składa — głos Jacka. — Śniłem o tobie tej nocy!

— Idiota — poirytowany głos kobiecy. — Zostaw!

— To Anka — powiedział Kamil do Adama.

— A kto tam? — spytała za drzwiami Jacka.

— Kamil i Adam.

— Ach… Anka jestem — weszła do pokoju.

— Adam — skinął głową.

Dziewczyna zrzuciła długi sweter i przewiesiła przez oparcie krzesła.

— Boże, jaki upał. Nie wyrzucicie mnie? Umówiłam się u was z Królem.

— Usiądź, Aniu — powiedział Kamil. — Mamy placek.

— Właśnie widzę. Co to za impreza?

— Okolicznościowa, skarbie — Jacek wyjrzał zza futryny.

Adam podsunął jej fotel. Zdjęła buty i usiadła podciągając nogi pod siebie.

— Dzięki — rzuciła nie patrząc na niego. — Mam wyborową w torbie, wyobraźcie sobie. Miała być dla Króla, ale pal go licho.

Mówiła nie patrząc na nikogo bezpośrednio, wysokim, wibrującym głosem.

— Ja także mam flachę — przyznał się Kamil.

— Moje ciasto — zaznaczył Jacek.

— Guzik, jest wspólne — orzekł Kamil. — Wszyscy zapracowujemy na nie.

— To oczywiste — przytaknęła mu dziewczyna.

— Ja z wami nie wytrzymam — Jacek potrząsnął głową. — Powiedz, Adam, czy można z nimi wytrzymać?

— Kiedyś wytrzymywałeś, nie? — Anka spojrzała na niego z ukosa.

— Ach, Aniu, byłem piękny i młody! Byłem zakochany!

— Idiota — dziewczyna przeniosła spojrzenie na okno. — Cicho! Zdaje się, że jest i Król. Żadne auto w Wiedniu nie ryczy takim basem.

Zerwała się z fotela, podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.

— Jak się, u licha, to otwiera? — mocowała się z uchwytem.

Kamil podszedł do niej i otworzył okno. Wychyliła się przez parapet.

— Niezła laska, co? — Jacek zwrócił się do Adama. Oczy uśmiechały mu się.

Adam pokiwał głową. — Rzeczywiście, bardzo zgrabna — powiedział.

— Królu — wołała dziewczyna — przynieś coś ze sobą!

Cofnęła się i wróciła na fotel.

— Zrozumiał? — zapytał Jacek.

— Pewnie. Nie jest taki, jak ty do tego placka.

— Aniu… — Jacek wychylił się i pocałował ją w dłoń. Wyrwała mu się.

— Kretyn! Kamil, czy jemu coś jest?

— Zawsze wariował na twój widok — odrzekł Kamil.

— Jesteście idioci — stwierdziła.

— Tylko cię kochamy, Anuśko — Jacek złożył usta w ciup.

— O Chryste! dajcie chociaż zapalić.

— Natychmiast — Jacek rzucił się z paczką marlboro. Kamil podał ogień. Zapalili wszyscy.

Franek Król przyniósł transporter piwa. Zostawił go w kuchni na stole, wszedł do pokoju i przywitał się z każdym.

— Franek jestem — powiedział do Adama.

— Adam.

Uścisnęli sobie dłonie. Król był wysoki, chudy i miał suchą, szczupłą dłoń. Patrzył na wszystko poważnym wzrokiem. Podsunął sobie krzesło i rozejrzał się po stole. Sięgnął po papierosy.

— Widzieliście — odezwał się niskim głosem, zaciągając się mocno — jak pokroili tego Jugosza? W „Kronen Zeitung” są zdjęcia.

— Kto go pokroił?

— Koledzy. Popili i była jakaś bijatyka w centrum. Oczywiście, hura na auslanderów. Jakby Austriacy byli lepsi. Nalejcież w to szkło!

— Nie pij za dużo, Franku — Anka wyciągnęła dłoń i przygładziła mu włosy. — Proszę, nie rozpijaj się tylko.

Król nie odpowiedział. Kamil doniósł chleba i kiełbasy, a Jacek herbatę w dzbanku i szkło. Adam podniósł się i wyszedł do kuchni. W torbie pod kredensem przechowywał dwie litrowe butelki białego wina z Bratysławy. Wystawił je na stół.

— Kto się napije?

— Ja wolę wódkę — powiedziała dziewczyna.

— I ja — rzekł Król. Spojrzał na dziewczynę i dodał: — Jednego.

Westchnęła ciężko i pokiwała głową ze zniechęceniem.

Unieśli kieliszki i wypili.

— Wyskoczę po Zygmunta. On tam zgnije w tej norze — Kamil podniósł się.

— Kto taki? — spytała dziewczyna.

— Zygmunt. Nasz święty, Aniu — wyjaśnił Jacek.

— Wybiera się na teologię do Londynu — dodał Adam.

— Coś podobnego! Macie tu taki egzemplarz? Och, Kamil, sprowadź go natychmiast, uwielbiam religijne dyskusje! — podniosła się. — Mogę iść?

— Raczej nie, Aneczko. On, widzisz, raczej nie lubi, jak ktoś tak… jak ktoś zachodzi do niego.

Wpatrywała się w niego przenikliwie.

— Nie chodzi akurat o ciebie — ciągnął nieporadnie Kamil. — Widzisz, Zyga mógłby nie za bardzo zrozumieć… Nie jest szczególny do kobiet, hm.

— Nie tłumacz już — przerwała mu ostro. — Już nic nie mów.

Kamil postał chwilę niezdecydowany, po czym wyszedł. Dziewczyna poderwała się z fotela i podeszła do okna. Wyjrzała na ulicę, a potem odwracając się, powiedziała: — Nie ma o czym mówić. Zagraj coś, Jacek. Niechże coś się dzieje!

Adam patrzył na jej poirytowanie. Nosiła na ładnej twarzy wyraz jakiejś szczególnej udręki, którego nie lubił.

— Może bym poszedł po Krystiana? — zastanowił się Jacek. — chłop się kiedyś nieźle nalatał z nami po winiarniach.

— Ale Krystian — wycedził Król — może mieć „Mädchen” u siebie.

— Zapomniałem — Jacek klepnął się w czoło. — Boże, co ten facet ma za gust! Potworne zwłoki ściąga na chatę.

— Może być potwór, byle miał otwór — znowu wycedził Król.

Ryknęli śmiechem.

— Wspaniali mężczyźni — Anna pokręciła głową w udanym zachwycie.

Król spojrzał na nią krótko i zwrócił się do Jacka: — Pamiętasz tę, co to wam przyprowadził, żebyście ją sobie posunęli?

— Ach, jakżesz! Żadnemu z nas nie chciał stanąć i w końcu przespała się w fotelu, wiesz, Aniu?!

— Idioci — dziewczyna zaciągnęła się mocno.

—…i Kamil odwiózł ją na drugi dzień, a Krystian przyszedł po południu i pyta: Und was? Schöne Mädchen?

— Idioci — powtórzyła. Zaciągnęła się i papieros kurczył się szybko w jej palcach. — Cholerni idioci! Czy uroda rzeczywiście jest najważniejsza? A może ona w sobie miała coś, czego wy nawet nie potrafiliście dostrzec?

— Anuśka… — Jacek popatrzył na nią łagodnie — żeby ona miała chociaż tysięczną część ciebie!

— Jesteście jak ci ślepcy — zgasiła papierosa i sięgnęła po kieliszek. Upiła trochę i odstawiła.

Wrócił Kamil z Zygmuntem. Zygmunt przywitał się ze wszystkimi, a dziewczynę pocałował w rękę. Następnie usiadł w kącie, na łóżku. Kamil przyniósł mu butelkę piwa i szklankę. Potem podał nóż dziewczynie.

— Dziel, Aniu.

— Chyba już pójdę.

— Przestań, na miłość boską. Podziel nam ten placek.

Król nalał sobie i wypił. Znowu nalał i wypił. Wstrząsnęło nim.

— Idź — chrypnął do dziewczyny.

— Pewnie — odrzekła. — Myślisz, że w Wiedniu jest tylko twoja chata?

Podeszła do krzesła i zdjęła z oparcia sweter.

— Na Margareten — chrypiał Król. — Albo na Prater! To piękne miejsca!

— Ty sukinsynu — dziewczyna wpatrzyła się w niego z pogardą. — Ty nędzny sukinsynu. Musisz popsuć zawsze wszystko! Otóż zostanę, nie jestem u ciebie, draniu — odrzuciła nakrycie i wróciła na fotel. Wtuliła twarz w dłonie.

Król zapadł w dłuższe milczenie. Dziewczyna otrząsnęła się i sięgnęła po nóż. Pokroiła ciasto i porozkładała na talerzyki. Miała wilgotne oczy. Jacek nalał do kieliszków i wypili. Król podniósł się, zatoczył i ruszył do kuchni. Przyniósł transporter z piwem i postawił na podłodze przy kanapie.

— Kto chce, niech bierze — wystawił kilka butelek na stół. Sięgnęli po nie i Jacek zwrócił się do Kamila:

— Wiesz, chciałem sprowadzić Krystiana.

— I?

— Nie wiesz?

— Ach, „schöne Mädchen”?

— Jo, jo — rzekł Jacek grubym głosem. — „Schöne Mädchen”.

— Mówiłeś, jak żadnemu z nas nie chciał stanąć?

— Jo, jo! Brzydsza od jeża!

— Jak ta Polka z Budapesztu, cośmy ją wieźli przez granicę! Mówiłeś Adasiowi?

Adam potrząsnął głową.

— Ach, mieliśmy tu taką — Jacek pociągnął długi łyk z butelki. — Chciała, żebyśmy ją z czymś tam przewieźli przez granicę. Dopadła nas na Kaleti w Budapeszcie i pyta, czy wracamy do Wiednia? Mówimy, że tak, a ona ciągnie nas na bok i powiada: Słuchajcie, chłopcy, zabierzcie mnie, kochaniutcy! Mam paszport, wszystko w porządku, tylko chcę być szybko w Wiedniu z towarem… Co to ona dalej mówiła, Kamilku? Ach, że: Jak nam się powiedzie dobrze na granicy, to kochaniutcy, to — rozumiecie? — I tu, wyobraźcie sobie, wypięła zadek i poklepała się po nim, cha, cha, cha! A szpetna była, nie, Kamilku?

— Szpetna — skinął Kamil. — Brzydsza od jeża.

— Jeża przez lejek — wtrącił Król i znowu ryknęli śmiechem.

— Powiedziałem jej — ciągnął Jacek, gdy się uspokoiło — żeby się jaśniej wyrażała. Na to ona, takim cichutkim głosikiem, słodkim jak cukierek: — Dupki, chłopcy, dostaniecie, ile tylko będziecie chcieli. A nie dupy? — spytałem. A ona, Kamilku, pamiętasz? Tak spąsowiała i powiedziała, że niech już będzie dupy, cha, cha, cha!

— Ale nikt nie chciał — wtrącił Kamil.

— Właśnie. I powiedzieliśmy jej, że ją weźmiemy, tylko niech to wycofa!

Zygmunt w kącie westchnął ciężko, wsadził twarz w gazetę. Anka patrzyła przed siebie nie uśmiechając się. Król podśmiewał się zwiesiwszy głowę.

— Albo ta, co chciała zamieszkać z nami, pamiętasz Jacek? — Kamil był rozbawiony. Spojrzał na Adama i roześmiali się do siebie.

— Jasne, że pamiętam — zapiał Jacek. Zwrócił się do Adama: — Ta znowu szukała łóżka w Wiedniu i oświadczyła, że za każdą noc ktoś będzie mógł ją posiąść! Hi, hi! rozumiesz, tak się wyraziła: posiąść! I też się nie zgodziliśmy! Powiedziałem jej: Brzydka jesteś. A ona: Na twarzy? A ja: Na twarzy też! A ona: Ale na dupie jestem ładna! A ja: Brzydka! Na dupie brzydka! I na cipie też! Hi, hi! A ona: Skąd wiesz? A ja: Bo mam lakierki i mi się odbija! I ona spojrzała na moje stopy, cha, cha, cha! Tak było Kamilku?!

Ryczeli ze śmiechu. Dziewczyna patrzyła gdzieś w ścianę i nie uśmiechając się wystukiwała na blacie jakąś melodię. Zygmunt wzdychał za gazetą.

Wypili wódkę i wino. Zjedli chleb i kiełbasę. Anka przeszła do kuchni dorobić kanapek z zapasów Adama i Kamila.

— Spiję się w Wiedniu — oświadczył Adam. Twarz dziewczyny, na którą patrzył, stała się nagle płaska i podwojona.

— Powiedz mu, jak się spijaliśmy w Wiedniu — zawołał Jacek do Kamila.

— Jak załapaliśmy pierwszą robotę! Piliśmy trzy dni na okrągło!

— Spłukaliśmy się do ostatniej forsy!

— Wiesz — Jacek zwrócił się do dziewczyny — mieszkaliśmy w takiej norze przy Operze, u Jugoszy, za tysiąc miesięcznie i w końcu nie mieliśmy co żreć. I wtedy obniżyli nam czynsz.

— Jugosze byli dobrzy — wtrącił Kamil. — A co mówię? Bardzo dobrzy. A odkuliśmy się przy tej robocie w winnicy. Dobrze wtedy płacili.

— I nie było takiej konkurencji!

— I kiedy poznaliśmy Paletę, on pozałatwiał te inne rzeczy. Zameldował nas u siebie, gdy potrzebny nam był meldunek.

— Z nim spiliśmy wińska… A teraz po człowieku.

— Żeby tam się zmieniło i tacy jak on mogli wracać!

Pokiwali smętnie głowami. Król chrząknął.

— Zmieni się — powiedział.

— Jak?

— Na gorsze. Wszystko, a co tam się może zmienić. Ja to pieprzę.

Znowu pokiwali głowami.

— A tacy Austriacy gówno z tego rozumieją — powiedział Kamil. Adam przytaknął mu: — W pałach im się nie mieści! Jugom to samo, zresztą.

— Dajcież już spokój — zawołała dziewczyna. — Zagraj nam coś, Jacek.

Adam podniósł się z fotela. — Idę się przejść — powiedział.

Schodził w dół po schodkach przytrzymując się poręczy. Zmierzchało. Ciepło dnia wyparowało z ulic i czuł nadciągający chłód. Wydało mu się, że stoi gdzieś obok siebie. Odezwał się i usłyszał swój głos dochodzący spoza niego. Obejrzał się i zobaczył Annę stojącą w drzwiach.

— Gdzie idziesz? — spytała.

Trzymała w palcach papierosa i sięgnął po niego. Podała mu. Zaciągnął się głęboko i oddał jej.

— Zostaw sobie — powiedziała.

— Nie, dzięki — powiedział za niego głos z daleka. Przeszedł za róg i otworzył żuka.

— Chyba nie będziesz jeździł? — szła za nim i przystanęła obok.

Pokiwał głową i przytrzymując się kierownicy wciągnął do szoferki.

Oparła się o otwarte drzwiczki

— Ty chyba masz już dosyć?

Potrząsnął głową i sięgnął za fotel po korbę. Gdyby nie to, że czuł, iż przebywa gdzieś obok siebie i że to ktoś zupełnie inny działa według jego woli — wszystko byłoby w porządku. Wyrzucił dźwignię biegów na luz i włączył zapłon. Wyszedł przed samochód, uśmiechnął się do niej.

— Nie wariuj — powiedziała dziewczyna.

— Nie wariuję — odrzekł i zakręcił korbą. Potem jeszcze kilka razy i silnik zaskoczył. Wrócił do szoferki i uśmiechnął się do niej drugi raz.

— Pojadę z tobą — zdecydowała i obeszła szoferkę.

Wychylił się i odblokował drugie drzwiczki. Ujechał kilkaset metrów, skręcił w boczną uliczkę prowadzącą między blokami w stronę ogródków z letniskowymi domkami nad Alte Donau. Zaparkował przy ogrodzeniu na końcu wyżwirowanej alejki. Wyłączył silnik, wygasił światła i wysiedli

— Zaczekaj tu chwilę — powiedział do dziewczyny. Ruszył w odległe o kilkadziesiąt metrów zarośla, rozejrzał się i zwymiotował. Włożył dwa palce głęboko w gardło, potrzymał chwilę. Potem poszedł nad wodę i przepłukał usta. Umył twarz i popatrzył przed siebie. Latarnie palące się na drugim brzegu rzucały długie smugi światła tańczące po sfalowanej od wiatru powierzchni. Czuł się dobrze, na swoim miejscu.

Dziewczyna siedziała pod płotem i paliła następnego papierosa.

— Zapal — wyciągnęła dłoń do niego.

— Nie, dzięki. Już czuję się dobrze.

— Zwymiotowałeś?

— Tak. Przejdźmy się nad wodę.

Przystanęli na wybetonowanym odcinku nadbrzeża.

— Stąd można skoczyć na głowę — powiedział. Murek sięgał ponad metr nad powierzchnię i wiedział, że jest głupie to, o czym myśli, i czuł, że musi to zrobić. Zrzucił koszulę i rozpiął pasek od spodni.

— Ty jesteś naprawdę nienormalny — potrząsnęła głową. — Będziesz pływał?

Nie odpowiedział. Rozebrał się do naga, a dziewczyna pozbierała ubranie i przewiesiła przez swoje ramię.

— Nie krępuje cię to? — zapytał. Teraz już nie mógł się wycofać. Byłoby to idiotyczne: rozebrać się przy niej do naga i ubrać z powrotem.

— Ani trochę — odrzekła. — Pospiesz się tylko, bo marznę.

Skoczył i opłynął dwie boje zakotwiczone niedaleko brzegu. Woda była czarna, czuł ciężką ciemność na oczach, gdy je otwierał. Skóra na karku piekła go od nocnego chłodu. Gdy stanął na płytkim, był tak zmarznięty, że nie czuł powiewu wiatru na skórze.

Przebiegł dla rozgrzewki między kępkami drzew boksując zawzięcie powietrze i kiedy poczuł przyjemne ciepło grzejących się mięśni, wrócił do dziewczyny. Ubrał się i stwierdził, że zupełnie wytrzeźwiał.

 

         „…którejś słonecznej niedzieli siedzieliśmy na ławce przed pomnikiem Schillera na Schiller Platz w Wiedniu i przyglądaliśmy się niebrzydkiej dziewczynie rozdającej ulotki na rogu ulic. Robiła to z ogromnym wdziękiem, uśmiechając się swobodnie do mężczyzn i wyciągając rękę z reklamą. Brali wszyscy i odwzajemniali jej uśmiech. Zaś niektóre kobiety wybrzydzały, lecz ona nic sobie z tego nie robiła. Nieliczni z biorących przystawali , czytali papier i chowali do kieszeni, jednak większość brała tylko po to , żeby natychmiast ulokować go w najbliższym koszu na śmieci. Dziewczyna była ładna i miała świeży, przyjemny wygląd. „Zupełnie, jak nie Austriaczka”, powiedział Piotr. To prawda, nie spotykało się dużo ładnych dziewczyn na ulicach, a myśleliśmy, że musi to być Austriaczka, bo te z Polek, które widywaliśmy wystające na ulicach z ulotkami, miały całkiem odmienny wygląd i były zupełnie inne w zachowaniu. Były nieśmiałe, spłoszone, przypominały zagonione w kąt zwierzątka proszące spojrzeniem o litość. „Spytajmy ją o coś”, zaproponował Piotr. Przy dziewczynie stał jakiś zarośnięty typ. Podeszliśmy i zadałem pytanie po niemiecku o jakąś ulicę. Dziewczę rozłożyło bezradnie dłonie i odrzekło coś, czego nie uchwyciłem. Następnie zapytał Piotr: Do you speak English? Dziewczę potrząsnęło główką i zwróciło się do zarośniętego: Posłuszaj ty, Wania, gaworisz po angielski? Buchnęliśmy śmiechem. Marzena pracowała u Maxima i rozdawała ulotki reklamujące nocny lokal o tej nazwie. Wania był rosyjskim emigrantem w drodze do Rzymu, skąd miał polecieć po paru miesiącach do Nowego Jorku. Żyd, mistrz pantomimy. Odstawił nam króciutkie przedstawienie na dowód. Oprócz tego, Marzena pracowała do południa jako kosmetyczka. Bardzo fajna dziewczyna. Mieszkała u ciotki, gdzieś na przedmieściu. Opowiedziała nam mnóstwo interesujących rzeczy o Wiedniu i polskich gastarbeiterach. Dzięki niej trafiliśmy na Mexico Platz, gdzie w maleńkich sklepikach obsługa mówi po polsku, a towar jest o połowę tańszy, tyle że bez gwarancji…”

 

Franek Król siedział na kozetce w kuchni, z głową odchyloną w tył na ścianę i chrapał ciężko. Ręce zwiesił luźno wzdłuż tułowia, w jednej trzymał nie dokończoną butelkę z piwem. Dziewczyna zatrzymała się przy nim, wydostała z dłoni butelkę i ułożyła go wygodniej. Potem weszli do pokoju. Zygmunt czytał swoje gazety, a Jacek z Kamilem przysiedli na skraju łóżka — Jacek z gitarą — i nucili jakieś melodie. Pokój był zakopcony, a stół zagracony butelkami, szkłem i pełnymi popielniczkami.

— Boże — westchnęła dziewczyna podchodząc do okna. Otworzyła je szeroko i spojrzała na nich. — Jak wy tak możecie?

— Anuśka — szepnął tylko Jacek, śląc jej przymilny uśmiech znad gitary.

— Ach, wy — dziewczyna pokiwała głową z uprzejmym politowaniem. Uśmiechali się do niej i nucili swoje melodie.

Adam pomógł jej i uprzątnęli stół. Naczynia poprzenosili do kuchni i nastawili wodę w dużym garnku na zmywanie. Stali przy kuchence czekając, aż się zagrzeje. Wyciągnął papierosy.

— Zapalisz?

Odgarnęła włosy z czoła i sięgnęła do paczki. Podał jej ogień.

— Lubisz Wiedeń? — spytała.

— I owszem — odpowiedział.

— Ja także. Jest miejscami jak nasz Kraków. Uwielbiam Kraków.

— Powinien być stolicą. Jakoś lepiej nam się wtedy wiodło.

Pokiwała energicznie głową.

— Zgadzam się. Urodziłam się w Krakowie. Boże, żeby t a m było tak , jak jest tutaj! Żeby dało się żyć i żeby tak nie poniewierali człowiekiem.

— To względna rzecz — powiedział.

— Może dla ciebie… A ty skąd jesteś?

— Z Kielc.

— Nie znam Kielc — powiedziała.

— Całkiem miłe miasteczko.

— Nie znam — potrząsnęła głową.

— Góry Świętokrzyskie. Rej, Kochanowski, Żeromski… Staszic, masa sławnych ludzi.

— Nie uprzytamniałam sobie.

— Wielu rzeczy sobie nie uprzytamniamy. Jak to choćby, że jesteśmy akurat w Wiedniu, jednym z najpiękniejszych miast Europy, jak podają przewodniki. Kiedy to sobie należycie uprzytomnimy, to już nas nie będzie. Jesteś na azylu?

— Sama dokładnie nie wiem — wzruszyła ramionami. — Król coś załatwia, ja tylko podpisuję jakieś papiery. Wiesz, w zasadzie mogłabym wyjść za niego, bo ma obywatelstwo i tak byłoby najprościej, ale nie chcę, żeby mi to później ciążyło. Chociaż pewnie kiedyś się pobierzemy… Jest całkiem normalny, kiedy nie pije i bardzo dobry dla mnie. Co, nie wierzysz po tym, jak się zachował?

— Wierzę. Znam paru takich, co są w porządku, jeśli nie piją.

— A był czas, że nie pił wcale — spojrzała ze smutkiem na leżącego mężczyznę.

— Znasz powód, dla którego…

— Zginął mu brat — wyznała cicho, jakby nie chciała zbudzić śpiącego.

— Tutaj czy w kraju?

Pokazała drzwi wzrokiem. — Weź papierosy.

Stanęła przed parapetem, patrzyła chwilę w dół, na ulicę, zaciągnęła się mocno i strzepnęła popiół do zlewu.

— Mógłby usłyszeć — wyjaśniła. — Jest to rzecz, o której nie mówi nikomu.

— Może nie chciałby zatem, żebyś…

— To bez znaczenia. Nawet nie wiem, dlaczego, ale chcę, żebyś usłyszał o niej.

— Hm, więc jak to było?

— Franek ściągnął tu brata kilka lat temu. Miał z tym masę kłopotów, spore wydatki, komuś tam trzeba było dawać pieniądze, wreszcie go wypuścili. Ten brat był murarzem, młody chłopak, zaraz po wojsku. I Król nalegał, by został na stałe, wziął azyl, czy coś podobnego. On jednak planował inaczej, zostawił dziewczynę w kraju, mieli się pobrać po jego powrocie, zdarza się, prawda?

— Owszem, niekiedy — przytaknął Turski.

— Dlatego właśnie Król musiał mu znaleźć robotę na czarno — i znalazł na jakiejś budowie. I wierz mi, ja sama nie wiem, gdzie się to stało. Oj, uprzedzam wypadki, to nie jest rzecz wyjaśniona. W każdym razie, po jakimś pół roku, Król gdzieś wyjechał na dłużej, a w tym czasie brat mu zginął. Żaden ślad nie pozostał.

— Nikt go nie szukał?

— A jakże! Chociaż Król najpierw myślał, że tamten wyniósł się w inne miejsce, mieszkali osobno, były jakieś urazy pomiędzy nimi, historie z kraju, mieli bardzo różne poglądy na pewne sprawy, Franek kiedyś chciał mi to trochę wyjaśnić, ale niewiele do mnie dotarło… Jedynie to chyba, że w trudnych chwilach jeden dla drugiego potrafił poświęcić wszystko.

— Hm, i był jakiś ciąg dalszy?

— Tak, najważniejszy dla Króla. Mniej więcej po roku, gdy jeszcze się łudził i dawał ogłoszenia do gazet polskich i austriackich, jednej niedzieli pod Polskim Kościołem na Rennweg usłyszał, jak kilku naszych zarykiwało się śmiechem otoczywszy jakiegoś człowieka. Opowiadał on o tym, jak gdzieś na budowie Polak robiący na czarno spadł z rusztowania. Podobno zabił się na miejscu. A że kilku jego kompanów też nie miało zezwoleń na pracę, więc żeby uniknąć śledztwa, wrzucili zaraz ciało w fundament, czy coś podobnego. I zalali je szybko betonem.

Zamilkła na chwilę.

— Bardzo wesoła historia, prawda? — Uśmiechnęła się cierpko.

— Tak — Turski pokiwał głową. — Można się uśmiać. I co Król zrobił?

— Od razu — nic. Nie spytał nawet tamtego, gdzie ów wypadek miał miejsce. I to była ta pierwsza niedziela, kiedy tak bardzo się spił. Następnie szukał owego mężczyzny, czy choćby ludzi, którzy go wtedy słuchali, żadnego śladu. Cóż, czas robi swoje… A poza tym, kto chciałby mówić?

— I nawet nie wiesz, jaka to była budowa?

— Nie. I nie chcę wiedzieć. Jeszcze teraz boję się wiedzieć.

— Skąd znasz to wszystko?

— Od Franka. Opowiedział mi o tym w zeszłym roku, we Wszystkich Świętych. Na trzeźwo. A potem kupił kwiaty i gdzieś pojechał. Wolałam zostać, czekałam, aż wróci wieczorem… kompletnie pijany. I od tamtego dnia już nie rozmawialiśmy nigdy o tym… Tylko czasem myślę sobie, czy nie lepiej by było, gdyby wówczas, ten jeden raz, opuścił mszę świętą w Polskim Kościele?

Spojrzała mu w twarz, jakby tam była odpowiedź na dręczące ją wątpliwości, a Turski zawahał się chwilę, po czym zapytał:

— Jak to się stało, że poznałaś tych tutaj chłopaków? Nie mów, jeżeli…

Uśmiechnęła się szczerze. — Musiałeś o to zahaczyć, prawda? Dobrze, więc najpierw poznałam Jacka… przez pewną Polkę. Mieszkałam u niego jakiś czas, w tym mieszkaniu, spałam na miejscu Kamila i Jacuś był naprawdę wspaniały, ale nie chciało nam wyjść ze sobą. Następnie spotkałam Króla i rozstaliśmy się w zgodzie.

I zanim zdążył jej zadać następne pytanie, rzekła pośpiesznie:

— Musimy wracać, nie sądzisz?

Kończyli zalewać wrzątkiem kawę dla wszystkich, gdy zbudził się Król. Wstał, popatrzył na nich w zadumie i zaczął wygładzać pobieżnie ubranie.

— Chyba się wygłupiłem? — zagadnął niepewnie.

— Tak, skarbie — odparła dziewczyna. — Jak zawsze, kiedy się spijesz.

— Och, przepraszam cię, Aniu — podszedł do niej i pocałował ją w szyję.

Otrząsnęła się.

— Nie musisz.

— Wiem, że nie muszę. Ale cię przepraszam. — Spojrzał na Adama. — Jest w porządku?

— Nieważne — wtrąciła dziewczyna. — Co to kogo obchodzi? — ustawiła szklanki na tacy.

— Mogę w czymś pomóc? — Król wygładzał ubranie.

— Nie. Idź do pokoju i zachowuj się tym razem, jeśli jeszcze potrafisz.

Król bez słowa patrzył na nią przez chwilę. Pokiwał głową i powiedział:

— Potrafię, Aneczko. Wiesz, że potrafię — i wyszedł.

— Pomożesz mi, Adam? — spytała dziewczyna. Dwie szklanki nie mieściły się na tacy i wziął je w dłonie. Przeszli z nimi do pokoju i poustawiali na stole. Zygmunt wyjrzał zza gazety i powiedział:

— Ja dziękuję za kawę, pani Anko. Jeśli można, napiłbym się herbaty.

— Ależ oczywiście, panie Zygmuncie — dziewczyna uśmiechnęła się do niego.

Wyszła do kuchni, a Jacek mrugnął do Kamila i przysiedli się do stołu.

— Studnia wyschła — ktoś wyciągnął spod stołu pustą butelkę.

— Nie może być — obruszył się Król. Zajrzał do transportera i wystawił na stół kilka butelek z piwem.

— Mam jeszcze wyborową — przyznał się Kamil.

— A w kuchni moje piwo — dodał Adam. — Będzie z pół skrzynki.

— Pięknie — ucieszył się Jacek. — Startujemy drugi raz!

Dziewczyna wróciła z herbatą.

— Podać panu coś jeszcze, panie Zygmuncie?

— Wyście się chyba powściekali — Kamil odwrócił się do nich.

— Nic podobnego — rzekła Anka. — Pan Zygmunt pewnie sobie nie życzy…

— Och, pani Aniu — Zygmunt podniósł się i wyciągnął dłoń. — Zygmunt.

— Anka.

Zygmunt pocałował ją w rękę. Przytrzymała go chwilę. Stał rumieniąc się lekko i patrząc na nią miłosiernie.

— To musi być bruderszaft — Jacek zerwał się od stołu z butelką piwa. Podał ją Zygmuntowi, a dziewczyna sięgnęła po swój kieliszek. Następnie wychyliła się i pocałowała chłopaka w usta. — Jedyny porządny w tym towarzystwie rozpustników — powiedziała odrywając się od niego.

— Och, pani A…, Aniu — rzekł tylko Zyga.

— Siadaj — dziewczyna wepchnęła go w krzesło.

— Zyga nie uśnie tej nocy — Jacek wytrzeszczył zęby. — Anuśka przyśni mu się i przyjdzie do niego ubrana w muślinowy strój, a wtedy dopiero Zyga zerwie się i zawoła: O rety, co tu tak mokro!

— Zamknąłbyś się — dziewczyna spojrzała na Jacka z politowaniem. — Wy wkoło o jednym. Jesteście zepsuci do szpiku kości i tylko on jest czysty!

Ryknęli śmiechem. Zygmunt skrył się za gazetą wzdychając głęboko.

Ktoś zapukał do drzwi i Kamil poszedł otworzyć.

— To ty, Baranku? — usłyszeli go.

— A kto by inny?

— Janek Baran — powiedział nad stołem Jacek.

Baran był niski i krępy. Przywitał się wyciągając wielką chłopską łapę. Twarz miał kwadratową, czerstwą.

Kamil podsunął mu stołek. — Napijesz się? — wystawił piwo.

— Jużem dziś popił — Baran sięgnął po butelkę i pociągnął długi łyk. — Na Sobieski Gasse, u Polaków. Przy okazji wkurwiłem się, bo, rozumiecie, oni są z tego tacy dumni.

— Z czego? — spytał Zygmunt z kąta.

Spojrzeli na niego.

— Co: z czego?

— Z czego są tacy dumni, panie Janku.

— No, z tej Sobieski Gasse. Że to Sobieski.

— To chyba dobrze, nieprawda?

— Gówno tam — Baran machnął ręką z rezygnacją. — Nic nie rozumiesz, kolego. Długo tu siedzisz?

— No, nie tak długo — przyznał Zygmunt. — Ale co to ma do rzeczy?

— Bardzo dużo — sapnął Baran i pociągnął następny długi łyk. — Ci nowi! Powiedzieć im, że jest w Wiedniu Sobieski Gasse i chcą się posrać z radości. A to nawet nie jest jakaś ważniejsza ulica. Takie zadupie.

— Ale jest — rzekł Zyga z naciskiem.

Patrzyli na niego z zaciekawieniem.

— Ech, lepiej, żeby już nie było, jak ma być taka, moim zdaniem — Baran skrzywił się i rozejrzał po twarzach naokoło. — To coś takiego, jak z tym kościołem na Kahlenbergu, nie?

— A co jest takiego z tym kościołem? — wtrąciła Anna.

Wyczuli, że mówi to za Zygmunta. Ten wpatrzył się w Barana. „Jak w owieczkę, którą trzeba nawrócić”, pomyślał Adam i uśmiechnął się do siebie.

— Czy on nie jest jakim księdzem czy czym podobnym? — Baran wskazał głową Zygmunta.

— Zostaw go, Janek — rzekła dziewczyna przesiadając się do Zygmunta.

— A on to co? Nie może za siebie? Taki jest cwany? Znam ja już ich: wszystko czyimiś rękami za „Bóg zapłać”.

— Przestań, Janku — wtrącił Kamil. — Zyga to porządny chłopak.

Baran pociągnął z butelki i dodał: — Lubię pośredników do Pana Boga. Kocham ich tak jak komunistów.

Kamil przyniósł kieliszki i wódkę.

— Robisz jeszcze w Feibrze? — zapytał go Baran.

— Wciąż się opłaca — przytaknął Kamil. Nalewał do kieliszków uważając, by było po równo. — Ale trzeba się naganiać — dodał.

— No masz — prychnął Baran. — Pod Hermanem?

— Ten stary pedał zachodzi do nas na gorzałę, pożycza forsę i nie oddaje. Tyle, że mi puszcza fuchy. I daje dobre gebity.

— To samo było za mnie — przyznał Baran.

Wypili. Król przysunął krzesło do dziewczyny i nachylił się w jej stronę. Odwróciła się manifestacyjnie i sięgnęła po swoje piwo. Wypiła do dna nie odrywając butelki od ust. Następnie zapaliła; Adam podał jej ogień i uśmiechnęła się blado do niego. Król obrzucił pokój ciężkim spojrzeniem. — To ja już chyba pójdę sobie — czknął.

— Idź — powiedziała dziewczyna nie patrząc na niego.

— Ty ze mną! — poderwał się i zarzuciło go na drzwi.

— Dobrze. Pocałuj się.

— Idziesz, ty…! — ryknął Król.

Dziewczyna opuściła głowę. Kamil podszedł do Króla.

— Uspokój się, Franek — powiedział. — Jesteś w porządku, ale uspokój się.

— Gówno jestem w porządku!

— Ciszej, stary. Po co tak krzyczeć? Nasza Frau…

— Pieprzę waszą Frau — wykrzyknął Król.

— Zostaw go — Baran podszedł do nich. Wetknął Królowi palec w brzuch. — Słuchaj, jak nie przymkniesz jadaczki, to ci wywalę w trąbę. Zrozumiałeś?

Król popatrzył na niego mętnym wzrokiem.

— Zrozumiałeś, co powiedziałem? — powtórzył Baran. I dodał: — Chłopców tu znają i szanują, a ty chcesz to popsuć?

Król wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Potrząsnął wolno głową i usiadł na swoim krześle.

— Zrozumiałem — rzekł do siebie i pokiwał głową. — Pewnie, że zrozumiałem.

Kamil z Baranem wrócili na łóżko.

— Zagraj nam, Jacek — powiedział Baran.

— Wszystko, co chcecie.

— Zagraj tak, żebyśmy mogli zaśpiewać. Cichutko.

Jacek chwycił gitarę i uderzył w struny. — Ale co?

— Mówiłem, żebyśmy zaśpiewali. Jak tam, na Sobieskiego. O, tam im wychodziło. „Boże coś Polskę…” Ładnie im to szło.

Zygmunt odłożył gazety i przytaknął Baranowi. Zaczął nucić i przyłączyli się do niego. Zaśpiewali dwie pierwsze zwrotki i kilka razy powtórzyli refren. Potem „Rotę” i „Komu dzwonią”. Śpiewając zniżali głosy i pili piwo z butelek. Kiedy skończyli, Baran przetarł oczy chusteczką.

— To jest cholerstwo — powiedział. — Zafajdane cholerstwo. Co też człowiek tu robi, tak naprawdę?

Wstał i podszedł do stołu. Rozejrzał się za pełną butelką.

— Przynieś moje z kuchni — odezwał się Adam. — Skrzynka jest pod stołem.

— A gdzie macie sracz?

— Na korytarzu. Numer trzeci. Klucz wisi przy drzwiach na gwoździu.

Podnieśli się Kamil i Król. Jacek uderzył mocniej w struny.

— Nie ważcie się zapaskudzić — zawołał. — Wczoraj sprzątałem.

Wyszli. Jacek pochylił się nad gitarą, a Zygmunt wrócił do gazet. Dziewczyna przysunęła się bliżej do Adama i oparła mu głowę na ramieniu.

— Mogę? — spytała szeptem. — Podobasz mi się.

— Ty także mi się podobasz — odrzekł. Od jakiegoś czasu głos jej wyłagodniał i znikło cierpienie z twarzy. Podobała mu się.

— Ale nic z tego — poderwała się raptownie.

— Nie — przyznał. — Nic z tego. Rozumiem.

— Ty już chyba długo nie posiedzisz? — zmarszczyła brwi.

— Raczej nie. Nic tego nie wróży.

— Tak myślałam. To szambo, co?

— Zależy, jak się na to patrzy.

— Może… Ale ja i tak nie wrócę.

— Szkoda. Świetna z ciebie dziewczyna.

— Dziękuję ci — rzekła z powątpiewaniem. — Pójdziesz teraz ze mną?

— Na korytarz?

— Siusiu.

— Dobrze.

Minęli tamtych w kuchni. Król patrzył spode łba, jak wychodzili.

Dziewczyna weszła pierwsza. Potem on. Czekała na niego w korytarzu przy kranie, myła ręce i twarz. Potem obmył się on.

— Chcę cię pocałować — powiedziała.

Pocałował ją w mokre usta. Nie rozchyliła warg. Odsunęła się od niego i powiedziała patrząc mu w oczy: — Wystarczy. Nie możemy posuwać się za daleko. I żebyś sobie za dużo nie pomyślał.

Uśmiechnął się do niej i wrócili w milczeniu do mieszkania. Kiedy otwierał drzwi, zza rogu wyjrzał Krystian.

— Kamil ist? — spytał nieśmiało. Patrzył na dziewczynę.

— Ja, zu Hause — odrzekł.

Krystian zawahał się. — Trinken? — potrząsnął potakująco głową.

— Ja, aber nicht viel…

— Hi, hi — zaśmiał się cichutko Austriak, machnął ręką i znikł

Kiedy weszli do pokoju, Adam powiedział do Kamila:

— Krystian pytał o ciebie.

— Trinken?

— Chyba trochę.

— Schöne Mädchen — Kamil potrząsnął głową. — Schöne Mädchen…

Usiedli w fotelach, a Król wyniósł się do kuchni na kozetkę. Zygmunt zaszeleścił gazetą. Spojrzeli na niego.

— Co pan ma takiego do kościoła na Kalenbergu? — zapytał Barana.

Ten wydął wargi:

— Możeś ciekawy, co mam takiego do księży, hę?

— Nie — zaprzeczył Zygmunt. — Chodzi mi o ten kościół.

Baran zastanowił się. Sięgnął po papierosa i zapalił. Ochylił się do tyłu na krześle i zaczął: — Sześć lat, jak tu jestem. Sześć lat z przerwą, jedną przerwą, i kiedy chcę się pomodlić, nie idę na Rennweg. Wiecie, dlaczego. A jeszcze ta przerwa, kiedy to musiałem wrócić nagle do kraju, po pół roku. Moja matka umarła. Miała tylko mnie, ja ją, i musiałem pochować staruszkę. Pożyczyłem wóz od przyjaciela i pojechałem do wsi, gdzie mieszkaliśmy. Dom był na uboczu, ze cztery kilometry od kościoła. Załatwiałem sprawy, a wszystkie baby, co miały córki na wydaniu, chciały mi w tyłek powłazić. A ja miałem jakieś dwieście dolarów, wszystko, co miałem… I to pożyczone auto. Dziewuchy aż piszczały, a ja musiałem matkę chować. Ludzie pomagali, nie powiem. Widziałem, że zazdroszczą, ale pomagali. Chciałem, żeby wyprowadzono trumnę z mieszkania, z księdzem, i żeby przeszedł potem piechotą na cmentarz ze wszystkimi. Do kościoła i na cmentarz. Poszedłem do niego. Mówię, o co, że staruszka bardzo by sobie tego życzyła. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Młody, przystojny ksiądz, przyjmował mnie po cywilnemu na plebanii. Pokiwał ciężko głową i powiedział, że tyle obowiązków. Katecheza, śluby, pogrzeby, narodziny, tyle ma pracy. Ale że oczywiście, żebym przyjechał po niego, bo ma zepsuty samochód. Dobry, zachodniej marki i właśnie się zepsuł. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Wszystko kosztuje, za tę naprawę, on tymi z tacy nie zapłaci. Zrozumiałem i pytam, ile mu się należy za tę ostatnią posługę. Wstał, podszedł do okna, popatrzył. W dole stał mój wóz. Setka — powiedział. Czego setka, proszę księdza? — spytałem. Dolców — odwrócił się do mnie. Nie mam już tyle, proszę księdza — powiedziałem, kiedy mnie odetkało. To spotykamy się w kościele, synu — znowu odwrócił się do okna. — A to ile? — Pięćdziesiąt — odpowiedział. Wyszedłem stamtąd i pojechałem do kurii, do miasta. Poprosiłem o wyznaczenie księdza na pogrzeb. Wysłuchali mnie i powiedzieli, żebym wracał, wszystko będzie załatwione. Jak załatwione? — spytałem. — Będzie dobrze załatwione — odpowiedziano mi w sekretariacie. Więc wróciłem. Następnego dnia zleźli się ludzie i czekamy o wyznaczonej godzinie. Nie zjawił się żaden ksiądz. Ktoś podjechał furmanką i włożyliśmy trumnę na nią. Szedł kondukt bez księdza. Potem wnieśliśmy trumnę do kościoła. Z plebanii wyszło dwóch księży, obcych, i doprowadzili rzecz do końca. A potem pięć miesięcy czekałem na paszport, nie chcieli mnie wypuścić. Nie dawałem znać, że matka nie żyje, bałem się, że wtedy to już na dobre będę pogrzebany. Pisałem, że potrzebne jej lekarstwa z zagranicy, a ci, żebym gospodarstwo uprawiał, z urzędu kary za ziemię leżącą odłogiem, obłęd… Czy tam się coś zmieniło? Który wie?

Zygmunt siedział przygaszony i miętosił w dłoniach gazetę. Jacek stroił struny pochylony nad gitarą. Kamil ciągnął mocno, przysłuchując się uważnie Baranowi. Dziewczyna siedziała sztywna, z przymkniętymi powiekami.

— Chyba nic — Adam wychylił się do przodu. — Idzie na gorsze. Ale komuniści i kler mają się dobrze.

— Ten naród chyba oszalał — Baran pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Ludzie cierpią.

— Ach, cała Polska cierpi! Kiedy to Polska nie cierpiała? Ona ma po prostu wypisane na twarzy cierpienie. PATRZCIE JAK CIERPIĘ — woła na cały świat. A światu wcale się nie chce na to patrzeć, do kurwy nędzy. Pracujcie — odpowiada. Tam cierpią, a tu się bawią, do jasnej cholery, i myślą, myślą! Myślą, jak by tu lepiej żyć, a tam przy gorzałce rozprawiają, jakby tu jeszcze donioślej cierpieć! Ech, do cholery z tym — Baran pociągnął długi łyk. Odstawił flaszkę, otarł usta i dodał: — Gdyby nie to, że wszystko tam zostało…

— …nawet ta cisza trwa wrześniowa — zanuciła dziewczyna — więc może byśmy tak,  najmilsi, wpadli na dzień do Tomaszowa…

— Wykluczone — przerwał jej Jacek. — Jeszcze nie teraz. Taki wypad miałby fatalny wpływ na moją narzeczoną. Wróciłbym za pięć lat, a ona uschłaby z tęsknoty!

Roześmiali się.

— Czyżbyś namierzył właściwy obiekt? — spytał Kamil.

— Wczoraj — wyznał Jacek. — Dziewczynę z długoletnią praktyką. Robiła to już chyba z pięć razy. Paleta ją wynalazł dla mnie. Pierwszemu, który ją zerżnie nie da rozwodu. Widziałem ją, wolałbym skonać!

— Jak cię to szarpnie? — spytał Baran.

— Dwadzieścia patyków i cała moja wyprawka ślubna od państwa. Weźmie do kupy czterdzieści, a mnie już więcej nie dadzą. Życie nas nie pieści, panowie!

Roześmiali się i śmiejąc się kończyli butelki z piwem.

— Panie Janku — odezwał się Zygmunt. — Czy mógłbym jeszcze o coś zapytać?

— Wal, stary — Baran uśmiechnął się do niego. — I po co te umizgi? Janek jestem, to wszystko — wyciągnął do Zygmunta wielką łapę.

— Janku — wtrąciła dziewczyna. — To nie są żadne umizgi! Zygmunt jest po prostu dobrze wychowany, a to ty jesteś starszy.

— Z tego coś będzie, mówię wam! — Jacek pokazał głową Zygę i Ankę.

— Idiota — mruknęła dziewczyna.

Zygmunt wychylił się i uścisnął dłoń Barana. — Chodzi mi o to — mówił — żeby pan… żebyś, Janku, dokończył, co takiego jest z tym kościołem na Kalenbergu?

— Już nic szczególnego — mrugnął do niego Baran. — Pogadamy kiedyś.

— Może lepiej teraz —nalegał Zyga. — Powiedz lepiej od razu.

— Właśnie — poparła go dziewczyna — mógłbyś wyczerpać temat i byłby z tym spokój.

— A, no to dobrze — zgodził się Baran, wstał i podszedł do okna. Odsunął zasłonę i odetchnął głęboko powietrzem z ulicy. Potem wrócił do stołu i złożył wielkie ręce na blacie. — Może ktoś z was zwrócił już na to uwagę, że jest w tym kościele taka tabliczka — zaczął. — Gdy miniesz kapliczkę Sobieskiego, wejdziesz do nawy głównej i zwrócisz twarz na lewo, na ścianę. A wybrałem się tam z Wiednia piechotą, żeby to lepiej przeżyć, wyobrażacie to sobie? Piętnaście kilometrów i potem jeszcze te kilka krętą drogą, na wierzchołek góry. Byłem dobrze umordowany i starałem się myśleć, jak to kiedyś było, z tym wojskiem polskim, z królem Jasiem, co to leżące w dole miasto ocalił… Kościółek nieduży, słynny obraz z Janem także, tu i ówdzie parę polskich słów. No, ale tu wielkie miasto Wielkie ocalone! Gdzieś stąd wychodził kiedyś nasz atak, stały wojska, komendy padały w naszym języku! Rozumiecie! Austriacy stali mi się bliżsi. Wiedeń. Pomyślałem o Rosjanach, Krakowie… Była niedziela, akurat nabożeństwo, po niemiecku, kilkanaście osób w nawie głównej. No i ta tablica. Ładnie, pisma polskie, czytam, że z tego wzgórza właśnie król Polski… i tak dalej, jak to pięknie załatwił. Czytam niżej, po niemiecku. Niby wszystko się zgadza, że z Kalenbergu, owszem, że atak także, tylko już o naszym Janie i polskich wojskach ani słowa. Nic, rozumiecie? W angielskim, to samo! Więc co? Dla kogo to o Sobieskim? Dla nas, Polaków? Przecież my i tak dobrze wiemy, tłuka nam do łba w szkołach, jak to nasz król fortelu użył, żeby mu się jakiś pieprzony kajzer ukłonił! Jaka radość! Kajzer, kiedyś Polakowi — wyrzygać się można!

— Wiecie już teraz o co mi chodzi? O to, żeśmy się zapatrzyli w te cholerne nazwy uliczek, szukamy, gdzie tu jeszcze o nas piszą i zatyka nas ze szczęścia, gdy nam mówią, że kiedyś, we wojnę, Polacy tak pięknie posuwali Angielki, że aż Anglicy w polskie przebierali mundury dla wyrównania szans. A to nie tedy droga, żeby zaczęli nas szanować na świecie… Ale nieważne. Coś wam jeszcze opowiem. Jakiś czas potem, roznoszę ulotki w dwudziestym pierwszym, bodajże, Bezirku. Jest tam takie stare osiedle — dobre sztygi bez domofonów. Roznoszę te ulotki, biegam po klatkach, jest jesień, przeciągi jak cholera, znacie, nie? Kończyłem robić ostatni budynek, przystanąłem na półpiętrze, żeby tchu złapać, a tu się drzwi naprzeciw mnie otwierają i widzę starszą kobiecinę na wózku inwalidzkim, jak mnie machaniem ręki do środka zaprasza. Pomyślałem sobie, że może jej czego trzeba i wszedłem do mieszkania. — Kommen Sie , bitte — wycofuje się dalej, do pokoju. Skromnie, rozglądam się i pytam, o co jej chodzi. Czego sobie życzy. Was Wünschen Się? A ona tak jakoś się uśmiecha, krępuje się, widzę, i w końcu pyta, czym ja Polak. — Tak, jestem Polak — mówię jej. Na to ona, że ma do mnie „eine Frage”. Jedno pytanie. Jakie to „Frage”, pytam się. No, czy ja wiem, jak to było w Polsce we wojnę. Trochę wiem, powiadam. Wtedy ona tak dziwnie ściągnęła brwi i pyta, czy to wszystko, co mówią o tym, co tam Niemcy wyprawiali, to jest prawda. Is es Wahr? Ja na to, że nie wiem, o co jej w szczególności chodzi. A ona, że jej chodzi o „kleinen Kinder”. Czy owi niemieccy żołnierze brali owe „kleinen Kinder” i rzucali nimi o ścianę. Czy rozbijali im główki. Patrzę na nią, jest prawie trzydzieści lat po wojnie… A ona chwyta mnie swoja kościstą dłonią za rękaw, szarpie i wpatruje mi się w twarz wytrzeszczywszy oczy. Ist es Wahr?!… Kiwam jej wolno głową i powiadam: — Tak, kobieto, to jest prawda! A ona na to: Nie, nie! Nein, das kenne nicht Wahr sein! Nein — Chciałem wyjść. Ale ona uczepiła się mojej ręki, patrzy na mnie strasznym wzrokiem i powtarza: — Nein, nein, das kenne niht… Że to nie może być prawda. Wyrwałem wtedy swoją rękę z jej uścisku, cofnąłem się dwa kroki pod ścianę… — Baran zerwał się z krzesła i podszedł do drzwi, otarł czoło i stanął w rozkroku — …stanąłem tak, jak teraz i mówię do niej: — Bitte sehr, ich zeige Się! Bitte, schauen Się! Proszę, ja pokażę! Niech pani patrzy! Postawiłem torbę z prospektami na podłodze, stoję twardo i wołam do esesmana, któregom sobie wyobraził: — Bitte, geben mir — tę kobietę z dzieckiem na ręku! Schell, schnell! Kobieta podeszła, a ja jednym szarpnięciem wyrwałem jej dziecko z objęć i chwyciłem za nóżki! Schauen Sie Frau! Patrz, kobieto! Rozbujałem dziecko porządnie i nagle mocno przyłożyłem do ściany. PLASK!!! Plask! Patrzę, drży jeszcze! Więc znowu PLASK! Patrz, kobieto! Blut geht! Krew idzie! Uszkami i noskiem! Ruszyłem do przodu i podstawiłem jej ciałko pod oczy. Widzisz Frau?! Masz tu! — rzuciłem zwłoki pod wózek, znowu się cofnąłem… Wołam esesmana, żeby mi tu następną przyprowadził, z dzieckiem. Schnell! I ten przyprowadził mi ich z tuzin, tuzin takich niewiast z dziećmi na ręku, a ja wyrywałem im te dzieci i załatwiałem o ścianę po kolei i rzucałem Frau pod wózek…

Nie wiem, kiedy krzyknęła „Genug!” Dosyć. Genug… Ja także miałem dosyć. Złapałem swoją torbę i chciałem iść, ale ta patrzy na mnie tak niesamowicie. Przyjrzałem jej się wówczas i widzę — ta kobieta jest bez nóg! Myślałem, że się rozpłaczę. I wtedy ona, widząc, na co patrzę, powiedziała: — Nein, nein, to stało się już tutaj, w Wiedniu. Wpadła pod tramwaj… Ale jej syn, w Polsce, na wojnie… Wskazała na stojącą na stole fotografię i rozpłakała się.

Janek Baran wrócił na krzesło. Sięgnął po tlącego się papierosa i pociągnął mocno.

— Żal mi się jej zrobiło… Powiedziałem, że Austriacy nie byli tacy źli, że to głównie o Niemców chodzi, że my kiedyś tu Wiedeń… Potakiwała głową i w końcu powiada, że ona to rozumie, że wie, iż chodziło głównie o Żydów, że znowu nas, Polaków, tak wiele nie zginęło, bo to głównie Żydzi w obozach… Uspokoiła się i podniosła głos. A ja już dałem spokój, machnąłem na to ręką i wyszedłem stamtąd. Wracałem potem uliczkami i myślałem o tej kobiecie… A w śródmieściu, na paru wystawach dostrzegłem wystawione na pokaz rysuneczki z dowcipami na nasz temat. Dobre żydowskie sklepy dla bogatej klienteli…

Jakiś czas potem ta kobieta zmarła. Ale stała się znana w naszym oddziale. Zapraszała chłopaków na herbatę, tych, co roznosili prospekty w owym gebicie. Ja jej więcej nie zobaczyłem. Nie chciałem tam chodzić.

Anka wstała i przeszła do kuchni. Usiadła na kozetce przy Królu. Adam zsunął buty i wyciągnął się wygodnie w fotelu.

 

         „…Piotr wyjechał. Nagle zrobiło się tak bardzo pusto i smutno. Wynoszę zbędne łóżko na stryszek, robię przemeblowanie, porządki, pranie, przyszywam guziki i ceruję. Potem żarcie, które mi nie smakuje, i wyruszam do Trink-Zu-Viel. Poczciwe chłopisko, ma na imię Hans, samotny, alkoholik, lubię go. Cieszy się, ściska mnie i zaprasza do siebie. Skromnie i czysto. Mały telewizor na szafie.

         Was, Adam? zagaduje. Jest lekko wstawiony. Ja, ja, ich trinke zu viel, aber…

         Idziemy do knajpy. Stawiamy sobie na przemian i wypijamy mnóstwo piwa. Pierwszy raz tak sobie pozwalam. Usługuje nam krępa, stara Frau o niskim zadzie, niesympatyczna. Mówię do Hansa, że chciałbym odkupić od niej kufel na piwo, dla siostry. Powtarza jej.

         O, nein, nein! drze się. Nein, nein!

         I potem coś szybko, czego nie zrozumiałem. A Hans czerwienieje ze złości, wali pięścią w stół i także zaczyna krzyczeć na nią. Trwa to kila minut, w końcu bierze mnie za rękaw i woła:

         Komm, Adam, ich…!

         Wychodzimy. Tłumaczy mi po drodze, jakie to niewdzięczne babsko z owej Frau, jak się z nim źle obeszła, a on przecież każdą pensję u niej zostawia od kilkunastu lat i Jugosłowianie też dokładają niemało i że bez niego i bez nich już dawno szlag by ten geszeft trafił!

         Prowadzi mnie, wchodzimy w jakieś drzwiczki w murze i jest tam inna knajpka, winiarnia, stoliczki na powietrzu. Doprawiamy się winem. Następnego dnia, przy plewieniu roślinek w doniczkach dziwię się, jak to jest: te kilkadziesiąt chałup i dwie knajpy, sklep? Plewię w towarzystwie Jugosłowianek i jedna zagaduje do mnie co chwilę, łapiąc przy tym moje ramię. Młoda, niebrzydka kobieta, strasznie sympatyczna i śmiała. Odpowiadam jej i śmiejemy się wszyscy. Czas mija…

         …pierwszej niedzieli po wyjeździe Piotra siedzę przed południem u siebie w pokoiku, czytam „Ojca chrzestnego” w oryginale, obstawiony słownikami i nagle, słyszę, jak pną się ku górze, pod moje drzwi i widzę nagle, jak się one otwierają gwałtownie i wpadają dwie jugosłowiańskie panienki, rozchichotane, rozbawione, śliczne, świeżutkie, zatańczyły mi taniec w podskokach i wypadły… Wyskoczyłem za nimi na stryszek, ale już ich nie było.

         A potem, tego samego dnia, znowu coś słyszę, ale tym razem jest to ciężkie sapanie, grube, nosowe, i kroki są ciężkie i pukanie. Otwieram i widzę okrągłą, nalaną twarz, wielki brzuch i krótkie, rozkraczone nóżki i znowu ta twarz błyszcząca potem, rybi oddech i słyszę:

         Pan Polak?

         Polak zapraszam do środka.

         Wchodzi.

         To tu pan mieszka?

         Tu.

         Przysiada na brzegu łóżka.

         To niezłe rozgląda się.

         Ano, niezłe.

         Milczenie. I znowu kroki, szybsze, stukające, i pukanie.

         Wejdź, Kasiu odzywa się mój gość.

         Wchodzi. Około  czterdziestoletnia, sucha, twarz podmalowana  ostro, kanciasta. Podaje mi dłoń, a ja hamuję jej odruch w górę, do pocałunku.

         To tu pan mieszka? zapytuje sopranem.

         Ano, tu.

         Ładnie pan trafił oczka jej biegają. Jest energiczna w ruchach.

         Ładnie przystaję.

         I co pan tu robi? pyta on.

         Zastanawiam się. Potem mówię:

         Pracuję.

         Ociera czoło chusteczką, zmiętą, wilgotną. Ona zatrzymała się przy drzwiach. Stoi tam skromnie.

         A ile tak pan wyciąga?

         Dlaczego? pytam.

         Och woła ona. Jest jak ptaszek, jak pilszka. Powiedz panu, Henryku, powiedz, kim jesteśmy, bo pan sobie różnie myśli?

         Właśnie różnie sobie myślę.

         Henryk kiwa okrągłą, spoconą głową i sapie:

         Bo widzi pan… my właśnie szukamy czegoś. Rozumie pan, żeby tak bez niczego nie wracać, tam, do kraju.

         Wnuczkowi coś na pamiątkę chcielibyśmy ona. A tu pieniążków, rozumie pan? Żebraków przecież z nas robią, z tą wymianą, nieprawdaż?

         Rozumiem kiwam głową. Czuję się, jakbym grał w czeskim filmie albo u Hitchcocka.

         No właśnie ciągnie. Niech pan powie, ile tu można wyciągnąć?

         A rozmawialiście państwo z właścicielem? tego obawiam się najbardziej.

         No, jeszcze nie. Musimy najpierw poznać warunki. Więc, ile?

         Mówię im. Mówię, bo nie wiem, co innego mógłbym zrobić.

         Trzydzieści pięć na godzinę.

         On podnosi oczy do góry, patrzy na sufit i zaczyna szybko liczyć. Porusz ustami. Odkłada chusteczkę na mój koc i dołącza palce. Ona wpatruje się w niego, zahipnotyzowana. On po chwili już wie.

         Ile. Henryku? pyta pliszka. Uśmiech na twarzy, jak błazen z „Kabaretu”.

         Nie tak znowu odpowiada sięgając po chusteczkę. Nie tak, jakby można wyjść w Feibrze.

         Pracował pan w Feibrze? pytam, bo nie wierzę.

         Jeden dzień odpowiada.

         Starał się dodaje jego żona. Starał się, ale nie nadążał.

         Spojrzałem na Henryka, odwróciłem twarz i roześmiałem się. A niech tam!

         My, Polacy mówi ona przekrzywiając głowę i ściągając usta powinniśmy sobie pomagać, czy nie?

         Ależ tak, zgadzam się. Czy mam pomówić z właścicielem?

         Patrzą na siebie. On znowu rachuje.

         Wiesz pan co  powiada nareszcie my się jeszcze zastanowimy. Mamy kilka innych propozycji, co, Kasiu?

         Tak, skarbie, zastanowimy się. Chodźmy do auta.

         Ściskam mu dłoń i powstrzymuję jej o odruch w górę. Gdybym miał tę pewność, że nie wrócą…

         Odprowadzam ich na zewnątrz. Jest ciepło, słonecznie, pachnie kwiatami z plantacji. Przy wyjściu mijam się z Jugosłowianinem, sąsiadem z dołu. „Grüß Gott”, pozdrawiamy się. Moi goście wsiadają do niebieskiego mercedesa i odjeżdżają.

         Goście? pyta Jugosłowianin.

         Goście.

         Arbeit?

         Niee, tylko odwiedzić.

         Uhm. Pojedziemy nad wodę?

         Za godzinę, OK?

         OK, Adam.

         A za jakieś trzy dni Kongo pyta mnie:

         Polski, i co? Byli?

         Kto?

         No, Polski. Chłop i baba.

         Ach, byli.

         I co chcieli?

         Dlaczego?

         Bo to ja im powiedział. Ja. Pytali o Polski, Arbeit.

         Ach, to ty, Kongo!

         Ja. I co? Kto?

         Studenci powiadam. Studenci z Polski. Szukali roboty.

         Jebał ty wse! zaśmiewał się Kongo. Stary student, młody student, wse Polski student. Cha, cha, cha!

         Cicho bądź wkurzyłem się. Niech cię diabli!

 

         Dlaczego właściwie tak się zdenerwowałem? Dlatego, że byli dziadkami i trudno ich było nazwać studentami, żeby to jakoś wyglądało? Dlaczego w ogóle chciałem, żeby to jakoś wyglądało? Pracowali w firmie i starsi Jugosłowianie, i jakoś mnie to zupełnie nie raziło. Wydawało mi się to zupełnie normalne, że pracują, że mają samochody, są tu całymi rodzinami, więc dlaczego? Dlaczego mówiliśmy, że polscy gastarbeiterzy to studenci, którzy chcą sobie troszeczkę dorobić, by móc zwiedzać świat?

         Później to zrozumiałem. Odczuwaliśmy wstyd, że w ogóle istnieją ci polscy gastarbeiterzy, że są tacy, jacy są. Powiedziane jest, że takie są społeczeństwa, jakie są jednostki. Przeczuwaliśmy więc, że Austriacy wyrabiają sobie pogląd na nasze społeczeństwo, na cały polski naród właśnie na podstawie zachowań tych jednostek, z którymi mają do czynienia. Nic dziwnego, sami ulegaliśmy temu złudzeniu i kiedyś dziwiłem się mocno, że w Jugosławii jest przemysł, nieraz wysoko rozwinięty, znacznie wyższa niż u nas stopa życiowa a to dlatego, że miałem zawsze do czynienia z prostymi ludźmi z tego kraju, uczciwymi, porządnymi, ale prostymi, wykonującymi prymitywne prace. Dziwiłem się, że są z narodu, który potrafił stworzyć kulturę i przemysł… Wmawialiśmy zatem każdemu, że jesteśmy studentami, a nie nauczycielami, lekarzami, kierownikami zakładów, a nieraz i dyrektorami, specjalistami z różnych branż technicznych… Chcieliśmy, żeby to lepiej wyglądało i wstydziliśmy się za nasz kraj, wstydziliśmy się za siebie nawzajem, wstydziliśmy się za nasz rząd, który nie podpisał tak, jak to uczynił rząd jugosłowiański, stosownych umów, które pozwalały jugosłowiańskim gastarbeiterom być w zgodzie z prawem, kiedy podejmowali pracę. My, kiedy podejmowaliśmy pracę, nie byliśmy w zgodzie z prawem i, między innymi, to wywoływało owo szczególne podrażnienie i niepewność jutra, i zazdrość, poczucie niższości bo najbardziej deprawujące i poniżające są takie chwile w życiu człowieka, gdy łamie on świadomie prawo, gdyż wie, że jest  ono idiotyczne i że mu się to bardzo, a bardzo opłaci złamać takie głupie, niemądre prawo, ale jednak gdzieś w głębi czuje, że jest to prawo, głupie, ale prawo. I zaczyna tęsknić za mądrym prawem, dobrym, takim, którego nie ma potrzeby łamać na każdym kroku i za sytuacją, w której  aby żyć nie trzeba łamać żadnego prawa. Za prawem, którego nie musiałby się wstydzić przed kimś, tak jak my wstydziliśmy się przed Jugosłowianinami i Austriakami. A jednym z tych praw było także to, że nie mieliśmy możliwości wyskoczenia na kilka dni do kraju i powrotu… Nikt tego nie mógł zrozumieć.

 

W owych dniach te pół godziny jazdy, potrzebne na dojazd do „Feibry” na Reubkegasse, było najprzyjemniejsze w ich pracy. Wyjeżdżali rano o szóstej, często fiatem Kamila i ten włączał dobrą, stereofoniczną muzykę z odtwarzacza, nastawiał na cały regulator i jechali z tą muzyką dudniącą im radośnie, śródziemnomorsko, włosko, francusko, angielsko, jechali przez miasto zalewane jasnymi promieniami wschodzącego słońca. Jechali w pędzie dobrobytu, który zjednuje ludzi.

Kiedy podjeżdżali pod szary, duży budynek firmy, stał tam już tłumek młodych ludzi o niewyspanych, znużonych twarzach. Na wielu ubrania wisiały żałośnie — dopasowane w okresie lepszego odżywiania.

Obserwował ich. Obserwował twarze i włosy dziewczyn, które nie wyglądały pociągająco. Spięte, niechlujne, spłoszone w spojrzeniach…

— Jak one, do licha, radzą sobie? — pytał.

Kamil uśmiechnął się.

— To istne żyły. Niejedna pobiłaby cię na łeb.

— Takie dobre?

— Lepsze od ciebie. Technicznie. Cała rzecz w tym, jak sobie radzisz z wyciąganiem ulotek. U nich jest to jeden ruch i już trzymają w garści trzy różne sztuki. Potem do woreczka i na klamkę. Szybko i płynnie. A ty robisz to na raty, jeden prospekt, drugi, trzeci i tak dalej.

— Ale nadrabiam ganianiem.

— One też są niezłe. To żyły, powiadam ci.

Kiedyś podszedł do nich znajomy Kamila.

— Poznajcie się — powiedział Kamil.

— Nie wiem, czy warto — odrzekł tamten. Podali sobie dłonie bez słowa.

— Czemu nie warto? — dociekał Kamil.

— Ech, rzucam to w cholerę. Za zeszły tydzień potrącili mi dwie dniówki, bo ominąłem jakiś blok. Zresztą, mam już co innego na oku.

Stali przez chwilę w milczeniu.

— Jak myślicie — mówi naraz tamten — czy te kobiety urodzą kiedyś zdrowe dzieci?

Kiwnęli głowami.

— A widzieliście wczoraj? Patrzcie na tego, co stoi tam na prawo, na rogu. Ten samotny. Widzicie?

— Aha.

— Przyłożył wczoraj swojej żonie, tu na placu; walnął ją w twarz, bo Herman ukarał ją na dwieście szylingów za opuszczenie jednej sztygi. Stało się to, panowie, na oczach wszystkich Polaków i Austriaków.

— A ona?

— Nie widzę jej dzisiaj.

Nadchodził Zygmunt. Kamil wychylił się przez okienko i przywołał go. Zyga rozglądał się nieprzytomnie po placu.

— Zyga, chodźże tu! — wołał Kamil. Podał mu grzebień: — uczesz się, chłopie. Co sobie Austriacy pomyślą.

Zyga przeczesał się: — Zasiedziałem się w noc nad książkami.

— Cholera — uśmiechnął się Kamil. — Ludzie pracują, a ten książki czyta. Jeden taki, co czyta książki.

— Muszę — uśmiechał się Zygmunt dobrotliwie. — Dostałem odpowiedź z Londynu.

— I?

— Od przyszłego semestru.

— To ile jeszcze z nami posiedzisz?

— Trzy, cztery miesiące.

— Musisz zmienić robotę, Zyga — zawyrokował Kamil. — Jesień, zima, nie wyrobisz. Rozejrzę się.

— Nie musisz, Kamilu — Zyga potrząsał głową, patrząc dobrymi oczami zza szkieł. — Jakoś sobie poradzę. Nie wydaję dużo, oszczędzam na czas, gdybym został bez pracy.

— Gdyby cię wypieprzyli?

— No… tak — uśmiechnął się Zygmunt z zażenowaniem.

Było kilka minut do siódmej i plac się wypełniał.

— Czy nikt jeszcze nie pomyślał o jakiejś organizacji? Samoobronie? W tej firmie żyją z nas, nie?

— Ale dają robotę.

— I poniewierają, jak chcą.

— Idzie wytrzymać — żachnął się Kamil. — Poza tym, widzisz, Adaś, oni nas tu nie szanują. A o tym, żeby coś wymusić na nich, była już kiedyś mowa. Wszystko zostało uzgodnione na pewien dzień i wiesz, co się stało? Owego dnia nalazło tutaj ze trzy razy tyle luda, co zwykle. Dowiedzieli się, rozeszło się po Wiedniu i pościągali zajmować miejsca tych, których Austriacy będą wylewać na bruk. Więc nikt się nie wychylił, nie daliśmy poznać, że coś się kroiło, chociaż Austriacy i tak się dowiedzieli. Zaostrzyli kary za opuszczone sztygi i łatwiej przychodzi im kogoś wypieprzyć. Pogardliwi się stali. A my nie mamy żadnych praw. A jeśli mamy, to nic o nich nie wiemy. A nawet, gdybyśmy wiedzieli, że są, to bali byśmy się z nich korzystać. Tak to jest.

Podjeżdżał wielki mercedes i wysiadło z niego dwóch potężnych mężczyzn. Jeden otwierał szerokie drzwi i kiwał przyzwalająco głową. Ruszali za nim w dół, do piwnic, po schodkach, w oświetlone elektrycznym światłem korytarze i tam mówili: „Guten Tag!” „ Tag” — odpowiadali Austriacy. Potem gromadzili się przed okienkiem Hermana i czekali, aż je otworzy i zacznie wywoływać ich nazwiska, zniemczając je. Zbliżali się i otrzymywali mapki gebitów i formularze, na których wypisywali domów, klatek schodowych i ilości rozniesionych prospektów. I czy było „zu”— zamknięte, bo nikt z lokatorów nie chciał wpuścić — czy nie. Niedobrze, jeśli ktoś miał za wiele „zu”. Nie starał się, nie prosił, jak należy o wpuszczenie. Ci, dla których brakowało w danym dniu roboty, zwieszali głowy i odchodzili wcześniej. Pozostali czekali na prospekty i potem wynosili powiązane w paczki na ulicę. Ładowali do samochodu firmowego lub własnego i rozjeżdżali się po mieście. Popołudniami wracali do domów, ciągnąc za sobą metalowe wózki do rozwożenia paczek z ulotkami po gebicie.

 

„…najcholerniejsze było to palące słońce, i róże. Wtedy, kiedy występowały razem. I to, że trzeba było się schylać do samej ziemi, przez całe osiem godzin. Po jakimś czasie byłeś pięknie opalony na  plecach, trochę z przodu i biały na nogach. Przy szczepieniu róż pracowało się parami. Jeden, z doświadczeniem i praktyką, szczepił, a drugi, czyścił przed nim łodygi kawałkiem patyka i potem, wracając, zakładał gumowe opaski na te miejsca, w które został wprowadzony szczep. Pracowałem, jako ten drugi, ze starszym i małomównym Jugosłowianinem. Szło nam dobrze.

         Któregoś dnia Kongo, i ktoś tam jeszcze, obrabiali rządek za naszym. Kongo co jakiś czas podnosił się, przystawał i wołał swoje:

         Polski!

         Co tam, Kongo?

         Dopsze, Polski?

         Dobrze, dobrze!

         Stawało się to nudne. Kiedy nadrabiałem z robotą i miałem chwilę czasu, by wyprostować kark, zawsze w pobliżu był ktoś taki, kto nie nadążał i trzeba było mu pomóc. Raz pomogłem Kongo. A on potem woła swoje:

         Polski?

         Czego znowu?!

         Dopsze, Polski?

         Dobrze. I stul pysk!

         Mój Jugosłowianin podniósł głowę.

         Aha, pysk? zapytał.

         Tak  odrzekłem. Pysk.

         U nas toże pysk powiedział bardzo zadowolony, po czym wrócił do szczepienia. Po jakimś czasie Kongo znowu:

         Polski!

         Milczę

         Polski!!! drze się Kongo.

         Czego?

         Polski, jebał ty kozu bez powrozu?

         Znałem już to, Jugosłowianie w pobliżu podnieśli głowy oczekując mojej odpowiedzi. Austriacy nie rozumieli.

         A ty jebał, Kongo? spytałem.

         Ja jebał! Kongo dumnie wypiął pierś.

         A jak?

         A tak!

         Pokazał, jak łapie kozę za zadnie kopyta i wkłada je do swoich kaloszy.

         Rozumisz? spytał z przejęciem, poruszając zadem.

         Rozumiem odparłem.

         Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kongo śmiał się najbardziej. Mój towarzysz podniósł głowę.

         Rozumisz: koza? zapytał.

         Tak  odpowiedziałem. U nas też koza.

         A jebał?

         Też tak samo.

         No, no  pokręcił głową, wyprostował się i zapalił papierosa. Kiedy wróciliśmy do pracy, Kongo zawołał:

         Polski!

         Aha?

         Rozumisz?

         Co?

         No, kozu!

         Rozumiem, Kongo!

         Dopsze, Polski? Dopsze?

         Dobrze, Kongo.

         Cha, cha, cha!

         Ale Kongo uspokoił się. Uspokoił się po tym, kiedy pracując, znalazł się akurat za moim Jugosłowianinem. Obaj byli pochyleni w tym samym kierunku. I wtedy mój towarzysz, ujrzawszy twarz Kongo tam, gdzie była, wypuścił mu z kupra prosto w nos, długo, głośno, tak, że wielu się odwróciło, posłuchało, zobaczyło, zrozumiało i nagle zarżało śmiechem. Ach! Jak oni to przeżywali! Śmiali się, przestawali, na przemian kiedy jedni kończyli, zaczynali drudzy i tak, aż się w końcu zmęczyli. Ale jakiś czas potem tu i ówdzie wybuchał paroksyzm śmiechu i wołanie:

         Kongo! Dopsze, Kongo?!

         A Kongo, kiedy tamci śmiali się z niego, stał wyprostowany, smutny i w tym smutku pogrążony, wracał do pracy i potem nie był to już ten sam Kongo…”

 

— Jak dzisiaj? — Kamil przysiadł na brzegu łóżka i przyłożył mu dłoń do czoła.

— O, już dobrze — uniósł się na łokciach. — Od wczoraj jest już lepiej.

— Pomogły ci te tabletki?

— Tak myślę. Podziękuj jej, gdy się spotkacie.

— Sam to zrobisz. Przyjdzie dzisiaj po dyżurze i da ci zastrzyk w pupcię. Powiedziała, że nie daruje, dlaczego tak późno i że to zapalenie płuc. Radziłbym ci się zwlec i umyć zadek, Adaś.

— Jest już dobrze, Kamil. Jutro będę brykał jak młody bóg — opadł na poduszki. — Dzięki za wszystko.

— E, niech to — Kamil zniżył głos. — Wiesz, nie mówiłem ci, ale jak zeszłej niedzieli byłem w Budapeszcie…

— Cholera, uszło mi to — mruknął Turski.

— Jeszcze jak! Miałeś ze sto stopni i coś majaczyłeś. Można ci było wodę gotować na czółku. A ja byłem umówiony ze starą, obkupiłem się na Mexico w towar i pojechałem. I to ci była historia!

— Mów!

Kamil wpatrzył się w niego.

— Nie rozgadasz?

— Stary dureń!

— Śmiał się nie będziesz?

— Idź do diabła — mruknął Turski.

— Nagrzeszyłem, Adaś — powiedział Kamil.

— Myślą i mową. Wiem.

— I uczynkiem, Adamie — dodał Kamil dumnym głosem. — Zrobiłem tę rzecz z obrazka.

— Wspaniale. A skrucha i żal? Są szczere? — Turski patrzył w sufit.

— Wcale ich nie ma — rzekł jakby ze zdziwieniem Kamil. — A co więcej, kupiłem jej trochę ciuszków.

— Pójdziesz do piekła, grzeszniku. Przewidziałeś to?

— Miałem wcześniej rozmowę z Panem Bogiem. Powiedział, że nie karze za piękne rzeczy. A to było piękne, Adam. I zakochałem się na nowo w swojej starej. Wiedziałeś, że przytrafiają się takie rzeczy?

— Tak — mruknął Turski. — Pantoflarzom i innym odmianom… Hi, hi, hi — zostaw! Mam łaskotki! Śmiech męczy!

— Zostawiam cię — Kamil wstał. — Jadę po żarcie.

— Kup dobre wino z mojej puli. Wypijemy z Anką.

— Wypijemy — powiedział Kamil. — Ty będziesz patrzył. A kiedy wyjdziesz z tego na dobre…

Wychodził z „tego” od tygodnia. Pierwszego dnia, kiedy poczuł dreszcze na plecach, jeszcze na pływalni i potem w śpiworze, kiedy myślał, że to musi potrwać te dwa dni, jak przeciętna grypa w jego przypadku — takie dwa dni, które przełazikuje po Wiedniu, łykając aspirynę i rutinoskorbin. Ale nie. Rankiem było już zupełnie niedobrze i zastanawiał się, co to może być za cholerny wirus tego roku. Może taki na trzy dni? Ale nie. Przeszły te dni, a on leżał wpierw w swoim śpiworze na polowym łóżku, a potem na miejscu Kamila, nie wiedząc dlaczego. Był ranek i widział oraz słyszał, gdy wychodzili, potem przychodziło popołudnie i wiedział oraz słyszał, jak wracali, rozmawiali, pytali go o zdrowie, przynosili herbatę, potem szli spać. Zapadała noc. Noc, ranek, popołudnie, wychodzili, wracali, pytali i mówił im, że to już, już, chyba to najgorsze minęło, nawet wówczas, kiedy szedł do ubikacji i wracał przytrzymując się ścian. W końcu — wczoraj — ten lekarz, młody przystojny Polak, którego przysłała Anka, i recepta za pięćset szylingów, i potem Kamil z tabletkami od Anny…

— Cóż mówiłem, majacząc?

— Och, takie różne sprośności — roześmiał się Kamil. — Nie chciałem słuchać.

Odeśmiał się Kamilowi. Uśmiechali się do siebie, jak ludzie, którzy już coś o sobie wiedzą i mają za sobą podobne doświadczenia, którzy przeszli podobną chorobę i właśnie są od niej uwolnieni i znowu cieszą się zdrowiem.

Od północy nadeszły deszcze i ziąb. Padało nocami, a ranki budziły się chłodem i wilgocią mokrych ulic. Nad miastem wisiały ciężkie, ciemne chmury przeganiane gwałtownymi wiatrami. Widział to z okna. Trzeba wracać, myślał. Trzeba wracać bez względu na pogodę, na Wiedeń i cokolwiek innego. Trzeba wrócić i trzeba to zrobić wkrótce. Jesień dobrze się do tego nadaje.

Przez następne trzy dni przychodził do siebie. Łykał tabletki, a Anka wpadała wieczorem i robiła mu zastrzyki penicyliny. Bardzo się jej zawsze spieszyło i zaraz po tym, kiedy się upewniła, że nie będzie wstrząsu, znikała. Robiła mu zastrzyk, pytała o zdrowie, uśmiechała się nieobecnym wyrazem twarzy, nieskora do rozmowy, odczekiwała, najczęściej siedząc na kanapie w kuchni, gawędząc z kimś, wstawała patrząc na zegarek, pytała, czy jest dobrze, jeszcze raz się uśmiechała i machnąwszy ręką znikała. Nie było to przyjemne i zastanawiał się, czy jest w nim coś takiego, że się tak zachowuje.

Czuł w sobie spustoszenie, wewnątrz, w mięśniach nóg nie mogących go należycie dźwigać, w kościach nie pozwalających na dłuższe wystawanie na ulicach przed sklepami i na placach, gdzie obserwował — nareszcie bez pośpiechu — życie miasta, wolnego, nieskrępowanego i bogatego. Przyglądał się spacerującej po pełnych przepychu handlowych ulicach wytwornej klienteli i w wielu młodych, eleganckich dziewczynach widział Doris. Potem obserwował żebraków przysiadających na murkach lub porozwalanych na trawnikach przy gmachu Opery, nawiedzonych rozdawaczy ulotek z tekstami z Pisma Świętego wydrukowanymi we wszystkich językach świata, z jego ojczystym włącznie, umieszczonymi pod wyzywającymi rysunkami Chrystusa pieszczącego nagie niewiasty — i wdawał się z nimi w dyskusje, z których nic nie wynikało.

Czuł niedostatek tlenu w żyłach, którego nie mogły dostarczyć w należytej ilości chore płuca i myślał o Doris, o tym, że jej nie ma przy nim i że nie wie, jak bardzo jej pragnie nocami. Czuł to, co czuje kończący się gruźlik pełen namiętności i żądzy kobiecego ciała, chcący zaowocować, mocna, obficie — tak jak owocuje ostatni raz drzewo, któremu podcięto korzenie.

Pragnął wrócić i zapomnieć, a wówczas pojawiała się Agnieszka i radość, że jest ktoś, kogo nie będzie musiał opuścić, ktoś kochany i na całe życie. Ale na to trzeba mu było poczekać jeszcze te kilkanaście dni.

I wreszcie Kamil:

— Adaś, zwlekaj się, chłopie! Czy to ma być żółte BMW?

— O czym mówisz?

— O takim wozie, co zajechał przed nasz pałac ze ślicznym Kopciuszkiem.

— Cholera — poczuł, że twarz wykrzywia mu uśmiech. Wstał, a Kamil poklepał go po plecach.

— Uważaj na siebie — powiedział. — Nie róbcie tego na przeciągach — doradził pełnym troski głosem.

Czekała przy samochodzie, na chodniku i paliła papierosa. Pierwszy raz widział ją palącą na ulicy.

— Cześć, Doris — zawołał.

Podszedł i oparł się o maskę auta. Paliła nie patrząc na niego.

— Przyjechałaś do mnie, myślę — zagadnął.

— Tak — skinęła głową.

— Hm… I pewnie zastanawiasz się, czy dobrze zrobiłaś?

— Tak — obróciła twarz ku niemu. — Tak się właśnie zastanawiam.

— Nic na to nie poradzę.

— Oczywiście — odeszła do kosza wyrzucić niedopałek.

— Przykro mi — powiedział. Odsunął się od auta i stanął na chodniku z rękami założonymi na piersi. Patrzył nad dachem wozu na ulicę i przejeżdżające samochody. Wypogodziło się; ciężkie chmury rozeszły się i przepuściły ciepłe słoneczne promienie.

— Musimy rozmawiać w tym miejscu? — spytała podchodząc do drzwiczek.

— Nie widzę nic lepszego.

— Nie wsiądziesz?

— Popatrz na mnie. Muszę się ogolić i przebrać.

— A po co? — odgarnęła włosy na czoło. — Mnie to nie przeszkadza. Więc jak? — wsunęła stopę do wnętrza wozu. — Chciałam tylko porozmawiać.

— Tak przypuszczałem, Doris — uśmiechnął się szeroko. Nie mógł tego powstrzymać. — Oczywiście, że TYLKO porozmawiać!

Nie uśmiechnęła się. Patrząc w niego zesztywniała nagle i wykrzywiła usta.

— Ty draniu — rzekła. — Jeszcze się śmiejesz.

— Doris!

— Co: Doris? Za kogo mnie bierzesz? Jesteś…

— Doris, tak nie wolno ci mówić.

Trzepnęła drzwiczkami i stanęła przed nim.

— Nie? A jak mi wolno? Powiedz: jak?

— Doris, wyjaśnię ci.

— Nie ma już nic do wyjaśniania. Właśnie to zrobiłeś.

— Tak nie wolno ci mówić, Doris.

— Nie? — przechyliła twarz odgarniając włosy. — A komu wolno? Może tam, w tej twojej Polsce, tej twojej kochanej… Nawet nie powiedziałeś mi, jak ma na imię, ty…

Przyglądał się jej rozdrażnieniu. Słuchał jej słów i zrozumiał. Wyszedł do niej, żeby wreszcie po tak długim czasie… Tak. I ona także zrozumiała, dał jej to odczuć tym swoim kretyńskim uśmiechem i tym: „Tak przypuszczałem…” Wiedział, że właśnie to zrozumiała i wiedziała, że i on też już wie, i po to były te słowa.

— Przepraszam cię, Doris — powiedział.

— Już dobrze — rzekła łagodnie. Spojrzał na nią i ujrzał jej twarz i suche, spokojne oczy.

— Wsiądziesz?

— Nie — powiedział.

— Dlaczego?

— Bo musiałbym się najpierw ogolić i przebrać.

Patrzyła na niego z lekkim zdziwieniem i w końcu uśmiechnęła się ciepło.

— Zaczekam w samochodzie, za tym rogiem.

 

Jechali potem autostradą na zachód, w kierunku Linzu.

— Jesteś bez pracy?

— Tak — odparł. Nie chciał o tym mówić.

— Dlaczego?

— Och, rozchorowałem się trochę.

— Co to było?

— Podobno zapalenie płuc. Ale wychodzę już z tego.

— Aha — pokiwała głową. — Właśnie widzę, jak świetnie wyglądasz.

— Nic nie widzisz. Patrzysz przed siebie.

— Zdążyłam się przyjrzeć, ty łobuzie — uśmiechnęła się.

— Strasznie mi miło.

— Dlaczego nie odzywałeś się?

— Byłem chory. Miałem gorączkę.

— Cały ten czas?

— Nie, nie cały.

— Więc nie kłam.

— Pomyślałem sobie, że może nie będziesz chciała mnie widzieć.

— Ja?

— Tak sobie pomyślałem. Nie wiem — sięgnął po papierosa i zapalił.

— Możesz i dla mnie? — spytała.

Oddał jej swojego i wyciągnął się na oparciu.

— Nie palisz?

— Nie. Czuję od tego zawroty głowy.

Minęli kilka rozjazdów i jakieś położone w oddali miasteczko. Nad niską, kolorową zabudową górowała wieża kościoła z podwójnym krzyżem na szczycie. Od północy przecierało się.

— Zjedziemy coś wypić? — zapytała dziewczyna.

— A gdzie mnie wywozisz?

— Gdzieś, gdzie będzie nam dobrze, Polaku.

— Wszędzie jest nam dobrze, Austriaczko.

— Nie. Pewne miejsca są lepsze od innych.

— I znasz te lepsze?

— Tutaj nie. Ale możemy poszukać czegoś.

— Teraz?

— Można teraz. Zawsze jest dobry czas na szukanie z tobą, Polaku.

— Dzięki, Austriaczko. Byleśmy trzymali się granic twojego kraju.

— Och — roześmiała się krótko. — Kiedyś był on wielki.

— Wiem — uśmiechnął się również. — Mieliśmy go pełno naokoło siebie.

— Adam — spoważniała nagle. — Czy to was jeszcze boli?

— Tamto już nie — uśmiechał się wciąż. — Ale wciąż żyjemy z tym bólem.

— Nic nie rozumiem — powiedziała. — Nie znam się na tym. Z moim ojcem pogadałbyś sobie… — zamilkła.

— On wie o mnie? — zapytał wprost.

Zawahała się. — Nie.

— Nic mu nie powiedziałaś?

— Nic.

— Nie mówisz mu nigdy, z kim się zadajesz?

— Czasem tak.

— Krępuje cię to?

Wzruszyła ramionami i nie odrzekła.

— Czy cię to… Czy to coś ze wstydu?

Nie odpowiedziała. Wysunęła twarz do przodu i wpatrywała się sztywnym wzrokiem w szosę przed sobą.

— Powiesz?

Nie poruszyła się.

— Staraj się nie myśleć o mnie, Doris. Powiedz tak, jakby to nie dotyczyło mnie. W ogóle.

Kobieta milczała długo, zaciskając usta. Przyglądał się jej nic nie mówiąc.

— Nie zrozum mnie tylko źle — zaczęła patrząc na niego. — Było coś takiego — mówiła — ale jedynie na początku. Potem już nie. I teraz nie. Absolutnie, Adam. Chyba mi wierzysz?

Spojrzała na niego

— Co teraz zrobisz?

— Nic — uśmiechnął się do niej.

— Nie gniewasz się?

— Za co? — wzruszył ramionami.

Nie myślał o tym. Może kiedyś przeanalizuje to, tymczasem nie chciało mu się. To bardzo dobrze — powiedział do siebie w myśli. — Jeżeli cię to nie rusza, to znaczy, że nie ma problemu. Prawie nie istnieje. Jest tylko pewna bariera, którą trzeba pokonać.

— Adam?

— Tak, Doris? — spojrzał na dziewczynę. Patrzyła przed siebie na drogę.

— Nie gniewasz się?

— Nie. Tamto nie ma znaczenia.

— To dlaczego pytałeś?

— Ach — roześmiał się. — To miało czysto poznawczy charakter. Tak myślicie, to wszystko.

— A wy? Nie macie z tego powodu kompleksów?

— Mamy — żachnął się. — Ale można się z tego wyleczyć. Natomiast jest coś innego, z czego trudno nam się wyleczyć.

— Co takiego?

— Och, Doris.

— Tylko to, Adam — rzuciła mu błagalne spojrzenie znad kierownicy.

— To moja wina — powiedział. — Źle się wyraziłem.

— Nieprawda. Zaprzeczasz sam sobie i wiesz o tym.

— Jesteś bardzo inteligentna — szukał rozpaczliwie sposobu, by obrócić to w żart.

— Nie chcę nic z ciebie wyciągnąć — wbiła wzrok w szosę, przed siebie. — Nie chcę, żebyś mówił o rzeczach, o których nie lubisz mówić. Słuchaj, kiedyś mój chłopak poznał mnie z Kubańczykiem i ten opowiadał o swoim kraju. Nie mogłam uwierzyć… a może go tylko źle rozumiałam?

— Zapewne dobrze go rozumiałaś — mruknął Turski.

— W takim razie, czy w twoim kraju…?

— Nie, jest trochę inaczej — odrzekł jej cierpko.

— Więc, czy komunizm…?

— To różnie bywa. Mówią, że to dopiero początek tej drogi.

— Początek? No, a co ma być potem?

— Doris, na Boga! Gdybym w to wierzył, już bym nie wrócił. Mamy jeszcze nadzieję, nic nie jest wieczne przecież.

— Hm, podobnie mówił tamten Kubańczyk. Tylko że on uciekł na łódce i nie miał zamiaru wracać.

Coś jak wyrzut zabrzmiało w głosie dziewczyny. Postanowił to zignorować i rzekł po krótkim namyśle:

— Nie dziwię mu się. Ja też rozmawiałem z Kubańczykami w Polsce i chociaż bali się dyskutować, w końcu można było z niektórych trochę wyciągnąć.

— Chryste, czy ludzie ludziom… — nagle umilkła.

Masz czegoś chciała, wytknął jej w duchu. A potem powiedział:

— Nie przejmuj się, Doris. Zawsze tak było i jest na tym świecie. Nikt nam nie dał pokoju i nikt nam go nie zostawił. A jeśli już coś, to chyba tylko swoje przekleństwo — dorzucił, jakby mówił wyłącznie do siebie.

Milcząco spojrzała na niego.

— Zdarzyło ci się przejeżdżać Rennweg w niedzielne południe? — uśmiechnął się krzywo, odczytując pytanie w jej oczach.

— Chcesz wiedzieć, czy widziałam te tłumy na jezdni przed waszym kościołem?

— Proszę cię, patrz przed siebie… Tak. To eksport naszej kultury. — Nic nie odrzekła, a on nadal uśmiechał się kwaśno do swoich myśli. Jak było z Frankiem? Najpierw trochę nieśmiałe: Czy wy mówicie tam po rosyjsku? — Nie, mamy swój język. — I możecie nim mówić na co dzień? — Dokładnie tak samo, jak wy niemieckim. — Hm, nie gniewaj się, Adam, ale my niewiele tu wiemy. To znaczy są ludzie: jak politycy czy ci, co z racji zawodu… Jednak przeważnie — tu gest bezradności — to czarna plama. Jedno: komunizm. Rosja… Wiesz, chciałbym tam kiedyś pojechać. Powiedz mi, co macie takiego… Chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć, rozumiesz? — To jasne, pytaj. — No, coś specyficznego. Takiego ekstra… No, weźmy, na przykład, Francuzów: ich kuchnia… Eh, co ja mówię, Paryż! Nocne lokale, kabaret, te widowiska, piękne kobiety, tam jest co przeżyć, byłeś? — Czasami… — Więc można się u was podobnie zabawić? — Pewnie, chociaż, myślę, na nieco mniejszą skalę. — Rozumiesz teraz, o co mi chodzi? Każdy kraj się po czymś poznaje, rzucasz nazwę i zaraz kojarzysz… Italia! Morze, marmury i samochody! Te wyścigowe, macie tam auta? — Mamy, ale jeszcze nie są tak dobre. — Aha, rozumiem. To… Hungaria! Byłem, Budapeszt, piękne kafejki, wina czerwone, tokaj… Byłeś? — Tak, jeździmy tam często. — To co, jest porównanie? — Niewielkie, u nas nie rosną winogrona, w naszym klimacie. Tak jak u Szwedów, zimy są długie. — O, Szwedzi, słyszałem! Ta ich natura i obyczaje, bardzo mi się podoba. Jesteście podobni? — No, nie za bardzo. Hm, mamy sauny, łaźnie parowe, wódkę dobra i mocną… — O! Wódka! Właśnie, słyszałem! Że też mi wypadło z pamięci! — Zaczekaj, Frank, nie tylko wódka. Zrozum, my trochę inaczej żyjemy, nie wiem, do czego by ci przyrównać… Zwłaszcza bogate mamy życie wewnętrzne, a tego nie widać na pierwszy rzut oka. Udoskonalamy się w naszych kościołach, jest ich tam mnóstwo, a jeszcze nabudujemy i jeśli kiedy przyjedziesz…

Jeśli kiedyś przyjedziesz, dziewczyno. Powiedział głośno:

— Skala wartości. Duchowych, moralnych i religijnych.

— Religijnych? — zmarszczyła czoło. — To sprawa prywatna, jak dobrze rozumiem. Nie myślę, by społeczeństwo jeszcze…

— Różnica światów, dziecinko — wtrącił, gdy zawahała się chwilę. — Dla was przestaje mieć to znaczenie, a my wciąż w tym głęboko siedzimy. Sprawa jest narodowa. Nasz ustrój od wieków, nasza specjalność i nasza droga krzyżowa. Znak rozpoznawczy: Tłumy na jezdni, pełne kościoły.

Spytała: — O co się w nich modlicie?

Westchnął: — O rozum dla naszej władzy.

Uśmiechnęła się sucho. — I o co jeszcze?

— Żeby nas więcej nie zabijali.

— O Boże, to Kościół was uczy…

— …jak mamy się modlić. Aha, i mówi żeby pracować. Bo bez względu na jakość tych czynności, wystarczają one zazwyczaj do utrzymania Kościoła i osiągnięcia życia wiecznego. Dwa piękne hasła, jedno na teraz, a drugie na potem.

— Adam? Ty chyba żartujesz?

— Nie za dużo — odrzekł niechętnie. — Nie musisz pękać ze śmiechu.

Młoda kobieta milczała. Burzył się w niej pewien porządek.          Co się tam dzieje właściwie? Misteria dziwne, zbiorowe, ponure. Pielgrzymki tłumne, obrazy święte, wieśniacy ze średniowiecza… I te grupy posępnych gastarbeiterów, imających się najgorzej płatnych robót, na których nie sposób nie natknąć się na ulicach Wiednia czy nawet jej rodzinnego Tulln.

Dlaczego chciała poznać tego mężczyznę? Ciekawość przybysza ze wschodnich otchłani, gdzie się zagnieździł strach i pogarda chrześcijańskiej Europy?

To czemu w pierwszym dniu tej znajomości oddała mu się na rozłożonych siedzeniach swojego auta? Fakt — nie ukrywała tego przed sobą — że spodobał się jej fizycznie, gdy pierwszy raz go zobaczyła. Lecz było coś jeszcze… Coś, co umysł uparcie wypierał do podświadomości: chciała wreszcie otrzymać od mężczyzny tę rozkosz, jaką dotychczas dawał zwilżony palec między udami, a w wyobraźni obraz ukochanego, trzymający jej młode ciało w mocnych ramionach. Tego pragnęła, lecz dotychczasowi kochankowie niezmiennie włazili na nią jakby w pośpiechu wpychając swe sztywne członki w jej suche krocze. Ponieważ nie pokochała żadnego, rozstawała się z nimi bez żalu, gdy opuszczała Graz, miasto gdzie studiowała architekturę.

Więc miała to być przygoda. Uśmiechnęła się kwaśno do siebie. Z początku czuła się trochę tak, jakby grała rolę bogaczki sponsorującej ubogiego artystę. A że nie była leciwa, jak to najczęściej w takich przypadkach bywa, czerpała niezwykłą radość ze swej miłości oraz urody, które tak chętnie pierwszy raz w życiu ofiarowała mężczyźnie.

Bo dawał jej to, czego pragnęła i o czym  marzyła.

I nagle role się odwróciły. To on wyjedzie. Do innej kobiety! Przebłysk, kiedy leżała pod nim, wracała z owej cudownej krainy, którą dopiero zaczęła odkrywać, rozległy ciężar jego silnego ciała: będzie go mieć na zawsze, nie odda swojej miłości… Nieprawda. Życie potoczy się dalej bez niego. Dał, a teraz zabierze. Już nie jest tym onieśmielonym, niepewnym trochę, gastarbeiterem sprzed paru miesięcy. Może to ona jest teraz dla niego ubogą artystką? Coraz częściej bawią go jej pytania: Co jest za tą cholerną Żelazną Kurtyną?! Jakie wartości, do których wraca?

A jej zamożność i uroda? I fakt, że żyje w wolnym kraju, czy nie ma dlań żadnego znaczenia? Czy tylko chce być z tamtą kobietą? Myślała o niej z niechęcią, bała się o nią zapytać. I nie pozostawiał tu najmniejszej wątpliwości — to nie jest temat do dyskusji. Jakby w ten sposób chciał ochronić to, co ma najdroższego. Natomiast ostatnio więcej rozwodził się o swoim kraju, rządach jakichś zdegradowanych typów mafijnych, którym władzę dawało sąsiedztwo wielkiego sąsiada i zaraz potem o roli kleru, co przypominało naukę historii o średniowieczu z podręcznika szkolnego. Kiedyś o mało nie wykrzyknęła: Jeśli ci ludzie są tak głupi, to mają, na co zasługują. Innym razem opowiedział o koledze ze studiów, biegającym z plecakiem po ulicach, działaczu jakichś dziwnych organizacji podziemnych i wyczuła w tonie jego głosu szacunek dla owego chłopaka i tych, z którymi tamten pracował. Po co mu ten plecak? — spytała tylko. Roześmiał się: — Nosi w nim szczoteczkę do zębów. Połowę dni spędza w areszcie.

Rozdrażnienie. Sobą, siedzącym obok mężczyzną i tym, że wczoraj miała się zacząć miesiączka. Nie, tego nie powie mu w żadnym przypadku. To mało prawdopodobne, była bardzo ostrożna…

— Adam — odezwała się, by przerwać swe rozmyślania — czy mógłbyś… czy chciałbyś żyć w takim kraju, jak Austria?

Spojrzał na nią uważnie.

— Nie — odpowiedział wprost. — Jednak — dodał po chwili — chciałbym, żeby w moim kraju ludzie żyli tak dobrze. Chociaż musieliby na to ciężko pracować.

— A nie pracują ciężko?

— Owszem, niektórzy. Zwłaszcza kobiety w niektórych przemysłach. Kiedyś przed wojną i zaraz po niej, cały naród pracował dużo i dobrze, ale potem rząd komunistyczny zmarnował ten wysiłek. Tak przynajmniej mówią starsi.

— A nie mogliście wybrać sobie innego rządu?

Uśmiechnął się z rezygnacją. — Doris, już ci mówiłem.

— No tak — przyznała ze zrozumieniem. — A co by było, gdybyście mogli?

— Może nigdy nie poznalibyśmy się? Hm… poza tym nie wiem, jak to jest, gdy naród wybiera ludzi, którzy potem nim rządzą i mają jego szacunek.

— Ja nie wiem z kolei, jak bywa odwrotnie.

Spytaj tatusia, doradził jej w myśli. I rzekł:

— Zazdroszczę ci tego, Doris. To tak, jak nie wiedzieć, czym jest choroba.

Patrzył na nią, a potem na równe pola i jakieś miasteczko schludne w oddali, na świetne drogi i autostradę, którą jechali, z mnóstwem innych aut, czystych i zgrabnych.

— Bardzo mi się podoba twój kraj, Doris — powiedział.

— To co jest w nim złego, że nie chciałbyś tu mieszkać?

— Nic — odrzekł dobitnie. — Tylko… jestem chyba za stary. Myślisz, że znalazłbym jeszcze grono przyjaciół?

— W pewnych warunkach… — Myślała już o tym wcześniej. Bardzo chciała się przekonać do tego. I dokończyła: — sądzę, że tak.

— Rozumiem, Doris, dlaczego tak mówisz. Ale ja nie mam złudzeń.

— Masz je, gdy twierdzisz… — ucięła naraz.

— Że tam się coś zmieni? — podjął spokojnie. — Widzisz, wszelkie zmiany są kwestią czasu, a nie złudzeń. Dlatego ma się wpływ na nie i można niektóre przyspieszyć albo opóźnić. A to zależy z kolei od tego, ilu jest mądrych ludzi w narodzie i czy są przy władzy. W ostatnią wojnę straciliśmy wielu uczonych, porządnych obywateli i może również dlatego tylu zwykłych łajdaków doszło do władzy. Jednak potrafimy szybko się uczyć i jeśli tylko powstaną dogodne warunki…

Nie wierzył, by miało się to stać szybko. Ilu lat trzeba, by wybudować nowe, dobre drogi, zapewnić ludziom mieszkania… a przede wszystkim, by ich otrzeźwić, zmienić skale wartości, kierunek uczuć, zbiorową moralność?

Jednym słowem: oświecić lud boży. Wyrwać z kręgu cierpienia — cnoty najwyższej oraz opilstwa — rozkoszy głównej… I jak się zabrać do tego? Najpierw, okłamać historię i teraźniejszość, wyjaśnił to sobie wcześniej. Mówić prawdę… Tylko jak jej używać w tym jego kraju, gdzie są co najmniej dwie cenzury — ta jedna sprzed lat tysiąca, przybyła w czarnych habitach splamionych krwią nawracanych plemion, wyjaławiająca mózgi i kulturę narodu i druga, współczesna, dopełniająca tę pierwszą za sprawą psychopatycznych urojeń jednostek utrzymujących się przy władzy za wolą ludu wschodniego sąsiada…

— A Rosja?

Zaplótł dłonie na głowie. — To zasadnicza zagadka. I również dla nas.

— Dlaczego dla nas?

— W jakimś sensie jedziemy na jednym wózku.

— O, Boże — westchnęła. — To o tym nieraz mówi mój ojciec.

Znowu mijali jakieś miasteczko przy ostrym wzniesieniu wyrastającym nagle z równiny, na jego szczycie wzniesiono zamek z basztami z czerwonej cegły i otoczono murami z jasnego kamienia. Dalej na wschód ciągnęły się pola uprawne poprzecinane rzędami wysokich drzew i krzewów chroniących glebę przed wietrzną erozją.

A potem szli wąską uliczką pnącą się w górę po zboczu porośniętym wyżej starymi liściastymi drzewami o rozłożystych koronach. W połowie drogi brakło mu tchu i przysiadł na ławce. Uśmiechnęła się do niego, mrugnęła znacząco i pomachawszy ręką zawróciła w stronę ryneczku zabudowanego starannie utrzymanymi kamieniczkami sprzed kilku wieków. Patrzył za nią i przypominał sobie ten dzień, to lipcowe popołudnie na krytym basenie w Tulln, kiedy przepływając go któryś raz z rzędu stwierdził czyjąś jeszcze obecność, równoległą i nagle bardzo wyrazistą. Przepłynął jeszcze kilka długości i czując, że go nie opuszcza, przyspieszył i wyszedł na brzeg od strony głębszej wody, obejrzał się za siebie. Podpłynęła do dłuższego brzegu i zatrzymała się w wodzie. Przetarł piekące od chloru oczy i rozluźnił mięśnie. Co za cholera, pomyślał. Żadna przyzwoita, pieprzona Austriaczka nie da się poderwać gastarbeiterowi. Po kiego licha tak się patrzy? Wszedł na słupek startowy i wywinął salto do przodu. Kiedy się wynurzył, usłyszał gwizdek ratownika i ujrzał, że idzie ku niemu.

Zamachał ręką na znak, że rozumie. Tamten zawrócił, a on popłynął wolno przed siebie i kiedy zrównał się z nią, usłyszał: Sehr gut! Odpowiedział uśmiechem i przystanął na płytkiej wodzie. Podpłynęła do niego.

— Könen Sie — zaczęła poprawiając czepek na głowie.

— Ich verstehe nicht viel — starał się wypaść miło. — But, do you speak English?

— That’s great! — oczy dziewczyny błysnęły radośnie. — Chciałabym spróbować. Czy jesteś z Londynu?

Przez chwilę myślał, czy nie zagrać tej roli.

— Nie, z innego miasta — zadecydował, że powie prawdę. — Nazywa się Kielce.

— Kel-ce — powtórzyła niepewnie. — Czy to gdzieś w Anglii?

— Nie, to gdzieś w Polsce.

— Ach… To jesteś Polakiem?

— Tak właśnie — odruchowo pokiwał głową.

Zapiekły ją oczy, przetarła je dłońmi. Widział, że stara się ukryć rozczarowanie.

— No cóż — dorzucił — It was extremely nice to meet you.

Uznał, że przedstawienie dobiegło końca. Był przekonany, że minął czas odpowiedzi z jej strony. Ułożył wolno ciało na wodzie i na grzbiecie popłynął w stronę drabinki. Myślał, że, do jasnej cholery, pewnie ma ładną buzię, piękne oczy, ślicznie się uśmiecha, ale musi mieć jakiś niski zadek i krótkie, otyłe nóżki. Niech ja diabli, i tak nie poszedłby z nią do łóżka.

Wyszedł z wody i nie patrząc za siebie udał się pod natryski, a potem do przebieralni. Następnie schodkami w górę, odnalazł Dragana przy stoliku z kilkoma innymi Jugosłowianinami i spytał, czy wraca do Dollenhofen. Nie, nie wraca i bardzo prosi, by przysiadł się do nich. Zastanowił się i potrząsnął głową. OK — Dragan skinął głową. Miał już trochę w czubie. — Spotkamy się w Dollenhofen, Adam.

Wyszedł na parking i udał, że nie widzi jej, stojącej przy aucie żółtego koloru z wysokim, chudym chłopakiem. Wyjął korbę z szoferki i zakręcił. Niech to! Wracał pustą drogą przez pola i przejechawszy mostek zerknął w zewnętrzne lusterko. Cholera, to wcale nie musi być ona — powiedział do siebie. Zatrzymał się, kiedy go wyprzedziła i pomachała ręką. Zastanawiał się, czy wysiąść, czy zaczekać, aż podejdzie. Ale to znowu byłoby prostackie, więc wyszedł jej naprzeciw, a ona spytała:

— Nie zostawił pan czepka na basenie? — pokazała mu swój czepek.

— Przykro mi, ale nie. Mój czepek był wypożyczony. Dziękuję pani.

— Nic wielkiego. Przyjdzie pan jeszcze kiedyś popływać?

— Chyba tak — przyglądał się jej. Zauważyła to i spuściła oczy. — Pracuję tu w pobliżu — dodał. — U Dopplera. Gdy jest taki dzień jak dziś, lubię popływać pod dachem.

— To samo ja — spojrzała mu w oczy. Gdzieś w głębi nich dostrzegł wyczekiwanie. — Chyba spotkamy się jeszcze, mam nadzieję?

— Jestem tego pewien. Miło mi było poznać panią.

Mówił „madam”.

— Mam na imię Doris — wyciągnęła zalotnie dłoń.

— A ja Adam — uścisnął lekko jej drobną rękę i poczuł ucisk w dole brzucha. I nagłe, zbijające z tropu onieśmielenie. Już wtedy zapragnął jej bardzo i nie miało to nic wspólnego z faktem, że nie spał z kobietą od kilku tygodni. Mógł nie mieć kobiety i rok i wcale nie znaczyło to, że przespałby się z pierwszą, która wyraziłaby ochotę.

Zapragnął jej i pomyślał jednocześnie, że jest to mało prawdopodobne, z uwagi na jego miejsce w tym społeczeństwie i doznał okropnie parszywego uczucia, którego nie potrafił stłumić.

— Proszę mi wybaczyć — uśmiechnął się z zażenowaniem. — Wybacz mi, Doris, ale muszę jechać.

Przyglądała mu się w milczeniu.

— Tak, naprawdę muszę jechać — powtórzył wycofując się niezgrabnie i przesyłając sztywny ukłon.

Oparła się o maskę swojego auta, bokiem, i patrzyła za nim z tamtym wcześniejszym uśmiechem na drobnej, dziewczęcej twarzy. Wydała mu się bardzo krucha i wiotka, kiedy tak stała wygięta w biodrach, tak jak wygina się smukła brzoza na niewielkim wietrze. A on wycofał się i przeklinał w duchu te wszystkie kompleksy i ograniczenia, które nie pozwalały mu zrobić cokolwiek innego i w końcu zacisnąwszy zęby, odwrócił się nagle i ruszył pewnym krokiem do żuka. Wstydził się siebie i przywoływał w wyobraźni tych wszystkich znanych z ekranu supermenów, którzy na jego miejscu wiedzieliby, co zrobić i nie zachowywaliby się w równie idiotyczny sposób wobec tak atrakcyjnej dziewczyny.

Otworzył szoferkę i obejrzał się na nią. Stała tak, jak ją zostawił i nie poruszała się. Przystanął, trzasnął drzwiczkami i tak jak ona oparł się o maskę. Wpatrywali się jakiś czas w siebie w milczeniu, a potem wybuchnęli zgodnym śmiechem. Podszedł do niej.

— Onieśmielasz mnie, Doris — powiedział wprost.

— Tak? — dostrzegł zadowolenie w jej oczach. — A dlaczego? — przekrzywiła główkę i odgarnęła włosy z czoła.

— Jesteś bardzo ładna, a ładne dziewczyny zawsze mnie onieśmielają.

— Doprawdy, Adam? I mówisz to szczerze?

— Jak najbardziej — rozmawiało mu się z nią lekko.

— W Polsce nie ma ładnych dziewczyn?

— Ależ są — oparł się o jej auto wyciągniętą dłonią. — I to cała masa. Spotyka się je na każdym kroku.

— Więc wyobrażam sobie, jaki musisz być onieśmielony w swoim kraju, Adam!

Roześmiali się. Czuł się dobrze i tamte złe uczucia minęły.

A później, kiedy szli wzdłuż strumyka, odpowiadał na jej pytania i przyznał, że ma żonę i dziecko, chociaż musiał…

I te późniejsze spotkania, i to w jej aucie, nad jeziorem, znowu w samochodzie, w pokoju hotelowym w Wiedniu i w pokojach do wynajęcia w przygodnych gospodach po drodze, kiedy sobotnimi popołudniami wsiadali do wozu i jechali w pierwszym lepszym kierunku bez patrzenia na mapę, i jeszcze raz nad wodą, aż w końcu ten ostatni raz, kiedy uświadomili sobie tyle rzeczy, a on zrozumiał, że zabrnęli za daleko, że to już nie jest tylko seks, wyrafinowany, czysty seks oparty na wzajemnej fascynacji.

Jednak był to dobry czas. Chociaż nie żałował, że się kończy. Kiedyś wszystko się kończy i każdy musi być na to przygotowany  i powinien przygotować się zawczasu, żeby później nie było rozpaczy czy przykrego zaskoczenia. Trzeba wypracować to w sobie. A wtedy każdy czas jest dobry, o ile został przeżyty w sposób, że człowiekowi trudno jest sobie wyobrazić coś lepszego i realnego zarazem. I on miał taki dobry czas z Doris, i było go dostatecznie dużo, by mógł się należycie pogodzić z myślą, że się skończy.

Wróciła i ruszyli dalej pod górę. Weszli na dziedziniec zamkowy i stanęli na platformie widokowej, z której widzieli dalekie pola i rzekę. Owiewał ich chłodny, lekki wiaterek.

— Chodźmy już — powiedziała biorąc go za rękę.

Skinął głową i dał się poprowadzić w dół. Minęli dom towarowy z wystawami zapełnionymi sprzętem rolniczym i ciągnikami do robót polowych. Obok była knajpka z wystawionymi na chodnik, odgrodzonymi niewysokim płotkiem, stoliczkami.

— Usiądźmy — zaproponował.

— Lepiej nie — potrząsnęła głową. — Jeszcze się przeziębisz.

Weszli więc do środka — zaproponował. Wnętrze urządzone było w ciemnym drewnie i mieściło niewielki barek i salkę z kilkoma stoliczkami. Barek był obwieszony wielką ilością barwnych plakietek i obrazków ze skromnie przybranymi dziewczętami. Doris zwróciła się do barmana po angielsku. Uśmiechnął się przepraszająco, więc ciągnęła dalej łamaną niemczyzną:

— Chcieć się pić — powiedziała strojąc poważną minę.

— OK! — barman rozluźnił się i oparł dłonie na ladzie. Był niski, krępy, w białym fartuchu z zakasanymi rękawami. — Co podać państwu?

Uśmiechnęła się do Adama porozumiewawczo.

— Piwo — powiedział Turski po polsku.

Odwróciła się do barmana i rzekła: — Pifo, bitte. Eeee, Bier?

— Ja, ja! — zawołał mężczyzna w fartuchu. — Ja, Bier!

Zakrzątnął się i postawił na ladzie dwa kufle. Przenieśli je na stolik pod oknem. W kącie siedziała jakaś młoda para. Byli wpatrzeni w siebie milcząco.

— Wygłupiłam się? — Doris obejmując kufel pochyliła się nad stolikiem.

— Skądże — uśmiechnął się. — Bardzo mi się to podobało.

Trącili się i pociągnęli z kufli. Wtedy podszedł do nich barman.

— Eeee, entschuldigen Sie, aber… sind Sie Polen?

Dziewczyna spojrzała niepewnie znad kufla. Turski podniósł głowę.

— Ja, ich bin Pole!

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— Das ist fantastisch! — złożył dłonie jak do pacierza. — Meine Frau ist Pole!

— Och, naprawdę? — Adam uśmiechnął się uprzejmie.

— Jo, jo! Czy mogę — wskazał wolne krzesełko.

— Naturalnie. Proszę bardzo!

Zawrócił szczęśliwy do barku i doniósł jeszcze trzy kufle. Przysiadł na skraju krzesełka.

— Aber das ist — zaczął Adam.

Mężczyzna potrząsnął energicznie głową: nie ma o czym mówić! Sprawią mu ogromna przyjemność! Jego żona jest Polką! Fantastyczna Mädchen! Dwoje ślicznych Kinder! Jeden Ernest, drugi Janek. — Inek — powiedział przytrzymując Adama za rękę. Wymienili mnóstwo uprzejmości. Mnóstwo uśmiechów. Doris siedziała nieruchomo nie odzywając się. Paliła drugiego papierosa. Barman zerknął na nią z zaciekawieniem.

— Sie ist Angielka — wyjaśnił Adam.

— Ach, so! — pokiwał smętnie głową. I za chwilę rozweselił się na nowo:

— Aber polnische Mädchen… — wzrok miał upojny. Fantastyczne!

Nie pozwolił im zapłacić i odprowadził ich na chodnik.

— Do wicenia! — zawołał miażdżąc Adamowi dłoń. — Good bye — rzucił do Doris.

Nie zareagowała.

— Do widzenia! — powiedział Turski. — Proszę pozdrowić żonę.

— Ona jest u siebie, w kraju. Wróci za kilka dni. Jaka szkoda, że nie ma jej „zu Hause”!

Doris czekała przed samochodem, odwrócona plecami, patrzyła przed siebie. Poklepali się z barmanem po plecach i rozstali w uśmiechach.

Podszedł do dziewczyny i wziął ją za rękę. Wyczuł jej sztywność.

— Nie wiedziałam, że tak dobrze sobie radzisz z niemieckim — burknęła.

— A ja, że ty z polskim! — roześmiał się wesoło.

Wykręciła mu dłoń z uścisku.

— Angielka! — wykrzywiła usta w pogardzie.

— A co? Przecież nie Polka — śmiał się. — Miałem cię wydać?

Milcząco otworzyła auto. Obszedł je i wsiadł z drugiej strony.

— Nie gniewaj się — powiedział łagodnie biorąc jej dłoń.

Potrząsnęła głową i wyrwała mu się: — Nie powinniśmy byli tam wchodzić — rzekła i uruchomiła silnik.

— Doris…

— Nie powinniśmy byli w ogóle tam wchodzić — powtórzyła z naciskiem.

Wrócili na autostradę, na pas prowadzący do Wiednia. Nie odzywał się. Milczał również wtedy, gdy na najbliższym skrzyżowaniu zmieniła kierunek jazdy i kiedy ponownie mijali miasteczko przyczepione do góry.

— Jestem idiotką — wyrzuciła.

Nie odezwał się.

— Cholernie głupia idiotka!

Milczał.

— Zrobiłam z siebie idiotkę! A wszystko przez ciebie!

Skinął głową.

— Może zaprzeczysz?

— Dajmy temu spokój, Doris.

— Pewnie! Robię z siebie idiotkę dla niego — i to od samego początku, a on mówi: Daj spokój!

— Zatrzymaj auto, dziewczyno.

Roześmiała się naturalnie. — Bohater! Nie byłbyś takim bohaterem… — tu Doris urwała.

Mózg ludzki najlepiej zapamiętuje nie dokończone zdania, które wyrażają jakąś ciągłą myśl. Dzieje się to często poza świadomością i nieraz trzeba bardzo długiego czasu, by ta myśl, skojarzona z pewną sytuacją, ożyła i wtedy poznajemy resztę. Dla Adama Turskiego musiało upłynąć wiele lat, by zrozumiał, dlaczego Doris Streifen urwała. Tymczasem był zmęczony, zły na siebie, że daje się w to wciągnąć, i że tak ciężko jest mu się wykazać zdecydowaniem.

— Zatrzymaj auto — powtórzył.

Wcisnęła gaz i zmieniła niepotrzebnie bieg. Silnik zawył i wyprzedziła kila samochodów zjeżdżając nerwowo na prawy, skrajny pas. Jechali bardzo szybko. Sięgnął za siebie w bok i zapiął pas. Uśmiechnęła się ironicznie wyczuwając jego ruchy.

— Boisz się?

Milczał.

— Powiedz, że się boisz! — oczy jej błyszczały.

— Potrzebujesz tego?

— Tak. Chcę, żebyś to powiedział!

— Boję się o ciebie. Zbytnio to przeżywasz.

— Gówniarz — wydęła wargi.

— Prosiłem cię, Doris…

— Nic nie pamiętam — uśmiechnęła się ironicznie. — Nie muszę pamiętać.

Milczał.

— Co, zmusisz mnie?

— Nigdy cię nie zmuszałem do czegokolwiek.

— Oczywiście, ja sama chciałam. Co za bohater!

— Przestań, dziewczyno.

— Właśnie, bo nie zależy ci na mnie. Powiedz, że ci nie zależy na mnie!

— Zależymi, Doris. Wiesz o tym.

— Gówno prawda. Kłamiesz.

Nie odpowiedział.

— …jak we wszystkim…

Milczał.

— Powiedz, że się boisz!

— Nie boje się.

— Znowu kłamiesz. Jesteś tchórzem i kłamiesz. Może nie?

Nie odpowiedział.

— U siebie tak byś się nie bał, co? — uśmiechnęła się znowu.

— U nas nie ma takich aut i takich dróg — odrzekł.

— Parsknęła śmiechem. Patrzyła przed siebie nie oglądając się na niego.

— Ale za to macie śliczne Polki.

— Tak. Mamy.

— Gówno prawda!

Uśmiechnął się.

— Czemu milczysz? Polaku — czyż ni obraziłam cię?

— Tak — przyznał. — Robisz to od jakiegoś czasu. Ale wybaczam ci.

— Sukinsyn!

— Powinienem dać ci w twarz — mruknął obojętnie.

— Naprawdę!

Przyhamowała ostro i zarzuciło ich na środek jezdni. Kilka samochodów wymijało ich trąbiąc. Zjechała na pobocze. Zatrzymała wóz i zwróciła twarz do niego.

— Uderz! Proszę cię!

Potrząsnął głową.

— Och, Adam! Zasłużyłam na to. Uderz, proszę. Będę wiedziała, że czujesz coś do mnie.

— Nie mogę — powiedział i odpiął pas. Przygarnął ją do siebie lewym ramieniem. Poddała się i wcisnęła twarz w jego pierś. Poczuł nagle, jak drży i jak koszula wilgotnieje mu od jej oddechu.

— Kocham cię, Doris — powiedział.

Potrząsnęła głową.

— Tak, Doris — gładził jej włosy. — Kocham cię i ty kochasz mnie. I to jest to, czego miało nie być między nami.

— Nie — rzekła stłumionym głosem, z twarzą wtuloną w jego pierś. — Już nie musisz, Adam. Nigdy mnie nie kochałeś. Och, dobrze wiem o tym!

Wpatrzył się przed siebie w dwa równoległe pasma schodzące się w oddali, którymi mknęło wiele, wiele aut uwożących gdzieś ludzi…

Zatrzymali się potem w małej osadzie na trasie do Linzu. Zaparkowała przed budynkiem wyglądającym na staroświecką gospodę. Patrzył na nią w milczeniu. Trzymała dłonie na kierownicy, a głowę odchyliła głęboko do tyłu.

— Co mnie tu właściwie przyniosło, Adam? Jestem z tobą i wcale tego nie czuję… To tak, jakby była na coś zakodowana. Jakbym wiedziała, że to a to trzeba zrobić, bo jest akurat właściwe dla tej sytuacji… Tu, naprzeciw, znajduje się gospoda i słychać muzykę, i tam bym chciała z tobą zatańczyć, jakoś tego doświadczyć, przeżyć. Właśnie na to jestem zakodowana. Tam są pokoje do wynajęcia, wiesz?

— Nie musimy tam wchodzić — powiedział.

— Wiem. Myślę tylko o tym, dlaczego mnie tu przyniosło. Jeszcze nigdy się tak nie czułam.

— Jedźmy gdzieś jeszcze — powiedział.

— Gdzieś jeszcze… I znowu zaniesie nas w takie miejsce, gdzie będziemy mogli udawać, że nic się nie zmieniło i nie ma zamiaru się zmienić.

— Zawsze cos się zmienia.

— Nie. To tylko my się zmieniamy, Adam. Wiemy coraz więcej o sobie i o tym, na co możemy liczyć, a na co nie możemy… To ten cholerny czas i nic nie poradzimy na to, że za ileś tam godzin będziemy wracać, a za jeszcze ileś tam ty odjedziesz na zawsze…

— Doris.

— Nie mów nic. Już tego nie potrzebuję. Proszę, nie mów nic. Mamy po prostu za mało życia, żebyśmy mogli liczyć na to, że da się je podzielić na dwie części i przynajmniej jedną z nich ofiarujesz w całości mnie. Powinnam była się z tym liczyć od samego początku i brać to pod uwagę. Wtedy na pewno nie zakochałabym się w tobie.

— Doris.

— Nie mów. To i tak niczego nie zmieni. I tak się to kiedyś skończy dla ciebie i dla mnie. A jeśli się obudzimy do życia raz jeszcze, jeśli tylko spotkamy się we właściwym momencie, to zadbam o to, żeby było inaczej i nie pozwolę ci odejść. A teraz niech się to już zacznie kończyć, ten dzień, potem noc… i tak wiele, wiele razy. Wierzysz w reinkarnację?

— Nie wiem — przetarł twarz dłońmi i sięgnął po papierosa.

— Nie pal. Daj go mnie, tobie szkodzą, prawda?

— Tobie także szkodzą — powiedział.

— To nieważne już teraz. Daj go mnie.

Podał jej zapalonego papierosa i przypalił sobie następnego. Nie zwróciła na to uwagi. Zaciągnęła się głęboko i mówiła:

— Bo ja wierzę. W coś trzeba wierzyć i ja wybrałam hinduizm. Całkiem niedawno… To naprawdę jest piękne i pocieszające, jeśli już się w to uwierzy, wiesz? I czuję, że wierzę w to właśnie i nie mogę się po prostu doczekać tego następnego razu, kiedy już będziemy razem.

— Doris — żachnął się. — Nie powinnaś mówić takich rzeczy.

— Dlaczego?

— Bo żyjemy. Jest, jak jest i tego nie da się zmienić.

— Nie da się teraz — uśmiechnęła się. — Kiedyś to będzie możliwe.

— Lepiej nie bierz sobie tego za bardzo do serca — zaciągnął się i zakasłał.

— Bo? — wpatrywała się w niego. Uspokoił płuca i odetchnął głęboko.

— Bo chodzi mi o ciebie. Nie ma potrzeby, żebyś po moim wyjeździe myślała jeszcze o mnie. Żadnej potrzeby. Spotkasz kogoś…

— Kto zastąpi mi ciebie?

— Tak to musisz brać, dziecinko. To jedyny rozsądny sposób…

— Tak to muszę brać — powiedziała cicho, do siebie. I powiedziała coś jeszcze, czego nie zrozumiał, bo zagłuszył jej słowa przejeżdżający samochód, po czym rozpłakała się.

— Nie zrozumiałem, Doris — wychylił się w jej stronę.

— Nieważne — rzuciła przez łzy. Płakała z odchyloną w tył głową, z dłońmi wciąż opartymi na kierownicy i z papierosem w kąciku ust. Wstrząsał nią szloch wychodzący gdzieś z wnętrza piersi i widział spływające po policzkach łzy. Wyjął papierosa z jej ust i wytarł twarz chusteczką.

— Nie trzeba, Adam…

Odsunął się więc z powrotem na fotel i czekał, aż jej to minie. Czekał nie myśląc o niczym.

A kiedy się uspokoiła, wyciągnął dłoń i dotknęła jego ramienia.

— Chcesz tam iść? — pokazała wzrokiem gospodę.

Potrząsnął głową.

— Dlaczego?

— Bo kocham cię. I nie chcę tego psuć.

Uśmiechnęła się smutno. — Tak bym chciała, żebyś mnie wziął teraz… Żebym mogła się wtulić w ciebie… i w ciszę — i oddałabym się tobie tak bardzo, jakbym tylko mogła… Adam? Nie pragniesz mnie już?

Poczuł ucisk w dole brzucha.

— Pragnę, dziecinko — powiedział przez wyschnięte gardło. — Bardzo cię pragnę, ale… Nie chcę popsuć…

— Nigdy nie psułeś niczego — powiedziała.

— Bardzo wiele razy — powiedział po polsku do siebie. — Zbyt wiele.

Patrzyła na niego nie rozumiejącymi oczami.

— Muszę pójść do toalety — powiedziała. — Okropnie wyglądam.

Siedział jeszcze jakiś czas w aucie i patrzył na nią, idącą luźnym, miękkim krokiem, wyprostowaną — i odprężył się. Szum w głowie ustąpił, wyszedł na chodnik, stanął na metalowej kracie i oparty o drzewo zapalił następnego papierosa. Powrócił lekki zawrót głowy i oszołomienie. Może to właśnie sprawia, myślał, że nie mogę się skupić na czymkolwiek… Tak, ta cholerna pustka, spokojna pustka, w której nie można dojrzeć. W której nie można dopatrzyć się sedna rzeczy i znaleźć dobrego rozwiązania spraw. Właściwie, mogłoby tak trwać to jakiś czas. Dobrze jest przeżyć coś podobnego i oddać się niemyśleniu.

Czekał, aż wyjdzie. A potem, kiedy ujrzał, jak przystaje nagle w drzwiach, rozgląda się za nim, i kiedy zobaczył jej uśmiech, ciepły, wyrozumiały, przeznaczony tylko dla niego, przeszło mu nagle przez myśl, że tamto było tylko snem, który go zmógł w drodze i że teraz podejdzie i powie: Adam, zamówiłam pokój.

Odbił się plecami od pnia i ruszył w jej stronę.

— Chcesz poprowadzić? — zapytała uśmiechając się.

— Nie, dziękuję — otworzył drzwiczki i wsiadł.

Wsiadła również i nim uruchomiła silnik, spytała:

— Wracamy?

— Tak — odrzekł nie patrząc na nią. Nie wyobrażał sobie, że mogliby gdzieś jeszcze się udać. — Wracamy… — I dodał po polsku:

Wracamy jedną będąc osobą,

Żadne z nas nie pyta,

Czy jestem tobą, Doris?

Czy sobą?

Wyciągnął się i przymknął oczy.

— Możesz powtórzyć — oparła dłoń na ramieniu.

Uśmiechnął się. „Chwała ci, Piotrze!”

— Za różę, Doris,

Wszystko powtórzę.

I to, że gdy ranek spływa

Sennym westchnieniem,

Pytasz dziewczyno:

Gdzie są nasze cienie?

Twoje włosy, uwiązane niewolnice,

Pomagałem ci, Doris zdejmować spódnicę,

Kiedy noc płynęła cichym strumieniem

A my łączyliśmy w jedno nasze nagie cienie

……

— Czy to był wiersz?

— Tak. Napisał go wybitny polski poeta. Mój przyjaciel.

— I to „Doris” było tam?

— Tak. Twoje imię i wielu innych dziewczyn. Ofiarował go wszystkim dziewczynom na świecie, które potrafią kochać i kochać się.

Uśmiechnęła się słabo. — Kochać w łóżku?

— Tak. Kochać w łóżku.

— I uważasz, że ja…?

— Tak, Doris. I dlatego uszczęśliwisz jeszcze kogoś, kogo pokochasz.

— I ty chciałbyś?

— Tak.

— Potrafisz to sobie wyobrazić?

— Nie. Nie chcę sobie tego wyobrażać.

— Widzisz! A co ja mam pomyśleć?

Potrząsnął głową. — Zostawmy to, Doris. Proszę cię.

W powrotnej drodze ujrzał przez chwilę tę drugorzędną drogę, którą kiedyś jechali do Wiednia z Linzu. Poprosił, by zjechała na nią.

— Po co ci to?

— Coś kiedyś zostawiłem na niej. Może trafimy właśnie na to?

— Bujasz mnie — uśmiechnęła się.

A potem, kiedy zjechali z autostrady, nie mógł sobie nic przypomnieć, więc pomyślał, że tamto również było snem — aż dopiero w St. Polten przypomniało mu się, kiedy mijali firmę z ogromnym placem z garażami.

— Masz to? — spytała. Głos miała lekki i swobodny.

— Jeszcze nie. Powiem ci, gdy znajdę.

Uśmiechnęła się wyrozumiale i teraz stało się jasne, że to był tylko sen. W Sieghartskirchen poprosił, by skręciła na Tulln.

— Tam także coś zgubiłeś? — zapytała wesoło.

— Tak — czuł, że go to męczy.

— Co takiego? A może kogo?

To było jeszcze gorsze.

— Nie wiem. Nie wiem, jak to nazwać — wysilił się.

— Aha.

Minęli Judenau, gdzie kiedyś wyprawił się do dyskoteki z dwoma Jugosłowianami i jednym Austriakiem, Ernestem. Przy dźwiękach dobrej muzyki, w tłoku i gwarze rozmów wypili wiele kufli piwa. Nie wiedział dokładnie, kiedy wdał się w dyskusję z mężczyzną, dwudziestokilkuletnim Austriakiem, którego widział pierwszy raz w życiu. Rozmawiali po angielsku i dowiedział się, że wojna, ta ostatnia, była szaleństwem, a Hitler był „tepak”. Że straszne rzeczy się przez niego wydarzyły. Że mało brakowało, a Austria byłaby podzielona, tylko, że Stalin dał się spić w 55-tym… Nie, to nie mógł być Stalin, nieważne, może ktoś inny, ważne tylko, że są wolnym narodem, chociaż on nie wierzy, by to długo jeszcze potrwało, bo popatrz — bazgrał palcem umoczonym w piwie po blacie — komunizm nadciąga, wkrótce będą nim otoczeni, Italia, potem Francja, w końcu Austria, Boże! Chwycił się za głowę i miał przerażenie w oczach, jakby pierwszy raz w życiu to sobie uświadomił. Więc jak tam jest, niech mu zaraz powie, jak tam właśnie jest! Ach, stary, jest po prostu cudownie, niechże się nie boi czegokolwiek, na pewno zmieni się wam na lepsze. Austriak milczał jakiś czas przetrawiając nowe informacje. — No, dobrze, to dlaczego nie macie tam pracy? — Jak to: nie mamy pracy? — No, skoro tylu was tu przyjeżdża, rozumiesz — uśmiechnął się z zażenowaniem — my tu nazywamy was gastarbeiterami, nie obraź się… — położył mu dłoń na ramieniu. — Ależ nie obrażam się, a co do pracy to jest jej u nas mnóstwo, tylko, że tu chodzi o coś zupełnie innego, wiesz, o co tu chodzi? — zniżył głos do szeptu i rozejrzał się podejrzliwie dokoła — chodzi o to, żeby was pomalutku rozpracować… a wasz rząd, głupi, przystaje na to… — Austriak pokiwał ciężko głową i popatrzył na niego mętnym wzrokiem. Otóż to, on się tego nie domyślał, oczywiście, po czym zerwało go i wybiegł, zataczając się, z sali.

Potem był jeszcze jeden, który przyczepił się nie wiadomo skąd i powtarzał w kółko kilka zdań angielskich, za każdym razem w innej tonacji i z innym akcentem, które mówiły o pogodzie, dziewczynach i dobrym piwie. Nie mógł się od niego uwolnić, więc zamówił dwa piwa i powiedział, że zaraz wraca, po czym udał się w głąb sali. Yes, yes! — wołał za nim tamten i machał ręką. Ernest krzyknął od stolika. Podszedł w tę stronę i w ciemnoczerwonym świetle dojrzał do siedzącego w towarzystwie Jugosłowianina i dwóch młodziutkich dziewcząt, z których jedna miała dużą wadę zgryzu polegającą na tym, że żuchwa wystawała do przodu i stale widać było jej uzębienie, a druga, otyła, podobała mu się jeszcze mniej. Więc kiedy Jugosłowianin zawołał: — Christine, noch eine Kollegin! — potrząsnął głową i powiedział, że nie, bardzo mu przykro, ale musi koniecznie „fahren nach Hause”. Próbowali go zatrzymać, więc powiedział, że OK, zaraz dołączy, tylko musi wyjść na chwilę. I poszedł do żuka, uruchomił silnik… Teraz wiedział, że źle zrobił, nie zostając z nimi. Zawsze coś się mogło wydarzyć. Tak, szkoda każdej takiej chwili. Bo co? Wrócił do siebie, w pustkę swojego pokoiku i nawet nie chciało mu się spać ani czytać, ani słuchać niemieckiego — nic mu się nie chciało, tylko miał ochotę wrócić tam i powiedzieć Christine, by sprowadziła tę swoją koleżankę…

Przy rozjeździe na Asparn poprosił, by się zatrzymała. Zjechała na pobocze i wyłączyła silnik. Naokoło były puste pola, a dalej zaczynały się lasy. Wyszedł i obszedł auto od jej strony. Opuściła szybkę.

— Dalej już się przejdę, Doris — powiedział.

Odwróciła głowę od niego.

— Tak będzie lepiej — tłumaczył. — Pójdę do Dollenhofen przez pola, a potem dojadę do Wiednia pociągiem z Tulln lub autostopem. Nie musisz mnie odwozić.

— Spotkamy się jeszcze? — zapytała nie patrząc na niego.

— Nie wiem. Zadzwonię za kilka dni, jeśli chcesz tego.

Potrząsnęła głową.

— Nie będzie mnie. Wyjeżdżam z ojcem na tydzień do Grazu. A później?

— Do końca października będę w Wiedniu.

— Odezwij się jeszcze.

— Dobrze. Zadzwonię po dwudziestym.

Wszedł na drogę prowadzącą przez pola do Dollenhofen. Kiedy usłyszał, że odjeżdża, skręcił na północ i udał się do Tulln na dworzec.

 

         „…pozwolenie na pracę miało ważność przez trzy miesiące i kończyło się w połowie sierpnia. Od panienki z biura otrzymałem karteczkę z informacją. Mogłem zostać do końca miesiąca. To mi pasowało. Brodaty, którego kiedyś przywiozłem z Wiednia i który zostawił mi wolne łóżko w mieszkaniu u Dziadka, cieszy się na myśl o stale wolnej chacie, a ja, o przeniesieniu w inne miejsce. Te ostatnie kilkanaście dni było nawet przyjemne. Skończyło się to najgorsze, przy różyczkach, i obecnie pracowałem z jednym tylko Austriakiem, który wybrał mnie do pomocy przy doroczne inwentaryzacji gospodarstwa. Rozpoczynaliśmy o siódmej i zwykle czekałem na niego na placu kilkadziesiąt minut, zanim zjawił się z papierami i na oczach zazdroszczącego Konga który wcześniejszymi laty był jego wybrańcem siadaliśmy do jego auta i jechali na którąś plantację. Nieraz jazda trwała kilkadziesiąt minut. Potem chodziliśmy między drzewkami, ja z długą tyczką do mierzenia wysokości i rozpiętości koron oraz z przyrządem do zdejmowania średnicy pnia, a on z ołówkiem i papierem, na którym notował liczby, które mu podawałem. Polubiliśmy się i wracając zahaczaliśmy o przydrożne knajpki, aby posiedzieć przy piwie i podyskutować o polityce, dziewczynach i wielu innych sprawach. Zawsze jakoś udawało nam się dogadać, chociaż rozmawialiśmy tylko po niemiecku i często bywało, że mieliśmy trudności z wyjaśnianiem sobie tego czy owego. Spytałem go raz, dlaczego to właśnie mnie wybrał do tej roboty. Dlatego odpowiedział mi  że z tobą mogę sobie pogadać. Nie, Adam? My możemy sobie pogadać! Klepnął mnie po ramieniu. Sympatyczny był, drań. Polubiłem go naprawdę. Był młody, mieszkał w sąsiedniej wiosce i jeździł wielkim autem, które czasem dawał mi poprowadzić. Kupił je okazyjnie w jakiejś zagranicznej firmie i był z niego ogromie dumny.

         Polubiłem tego Austriaka. Polubiłem go za jego szczerość i za jego szczerą, zawsze uśmiechniętą gębę, za to, że wybrał mnie do tej roboty i żałowałem szylingów na piwo, które wypijaliśmy w powrotnej drodze. Stawialiśmy sobie na przemian i pozostaliśmy do końca dobrymi kolegami.

         Pod koniec sierpnia spakowałem manele, zainkasowałem wypłatę powiększoną o premię za pracę przy różach i któregoś dnia, rankiem, odjechałem do Wiednia”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.