Poniższy tekst zamieszczam na prośbę kolegi:)
Był to rok 2003 i od kilku tygodni szkoliłem go na zawodowego kierowcę z uprawnieniami do kierowania ciężarówkami z naczepą, co wymaga posiadania prawa jazdy klasy CDL class A. Plac manewrowy znajdował się w małej mieścinie na południu stanu Illinois. Polubiliśmy się i został moim stałym kursantem.
Bywało, że przyjeżdżał na plac wcześniej i wówczas, czekając na jego kolej, siedzieliśmy w cieniu wielkiego parasola chroniącego nas przed gorącym słońcem południowego kraju, albo w moim aucie z włączonym silnikiem i klimatyzacją, i gawędziliśmy. Pod warunkiem, że miałem akurat zdolnego studenta i nie musiałem poświęcać mu całej swojej uwag siedząc obok w szoferce, a tylko obserwowałem z odległości jego manewry.
Tadek miał sporo ciekawych opowieści ze swojego życia do opowiedzenia, a ja wysłuchiwałem ich chętnie. Oto jedna z nich, którą przypomniałem sobie przy przeglądaniu zapisków z tamtego okresu. O wielu szczegółach kompletnie zapomniałem, i gdybym wówczas tego nie zapisał, pewnie nigdy bym sobie ich nie przypomniał. Ot, taki mózg.
===========
W roku 1976 w jednej ze śląskich kopalni w Jastrzębiu wydarzyła się największa katastrofa w powojennym górnictwie węgla kamiennego. Zginęło kilkudziesięciu górników, ilu dokładnie Tadek nie był w stanie mi powiedzieć.
Wezwano ratowników z całej Polski, minister obiecał im specjalne premie za wydostanie każdego ciała. Obowiązuje bowiem takie prawo, że żony górników którzy zginęli dostają do czasu wydobycia ich ciał na powierzchnię ich wynagrodzenie w takiej wysokości, jakby pracowali przez 24 godz na dobę. Premie były bardzo wysokie, podobnie jak zarobki ratowników. Ponad 3 średnie krajowe.
Stąd brała się presja i nalegania na jak najszybsze wydobycie zwłok na powierzchnię. Tadek był w grupie trzech ratowników, którzy mieli zbadać i zabezpieczyć teren po innej, powracającej już grupie. Przed miejscem zawału utworzył się komin, a w jego szczycie wisiał potężny głaz. Mówił Tadek, że jak węgiel ma się zawalić, to wcześniej płacze, jęczy, wydaje niesamowite dźwięki, ostrzega. Kamień zaś spada nagle, odrywa od stropu albo ściany bezszelestnie i dopiero gdy sięgnie dna toczy się z hukiem. Tadek szedł pierwszy. On dostrzegł ten kamień na drodze i wezwał kumpli. Kazał im wykonać pod głazem budynek, czyli go odpowiednio zabezpieczyć przy pomocy rusztowania z drewnianych belek, nim będzie można ruszyć dalej. Gdy to mówił, usłyszał za sobą uderzenie, głaz spadł i nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, ten musnął go po twarzy – jak to określił.
Resztę opowiedzieli mu towarzysze. Jego twarz znikła, na wierzchu były zgruchotane białe kości policzkowe, jedno oko wylane, puste dziąsła bez zębów, krew zalewała krtań. Siłę muśnięcia osłabiły maska i kask, ale tylko osłabiły.
Jeden z nich nadal przez radio: Tadek nie żyje.
Trzy kilometry dalej jego przyjaciel zabezpieczał inny chodnik, i gdy to usłyszał rzucił się niskim przejściem na ratunek. Gdy dotarł na miejsce wciąż miał na plecach worek z cementem. Uświadomił to sobie dopiero gdy mu o tym powiedzieli ratownicy, ci od Tadka.
Był tam z nimi stary Niemiec, weteran ratownictwa, przeszkolony w udzielaniu zaawansowanej pomocy medycznej. Pojawił się też lekarz. Nie mógł pomóc Tadkowi, ręce mu drżały, cały się trząsł. Niemiec walnął go w twarz, aby ów się pozbierał i sam przystąpił do reanimacji, wsadził Tadkowi głęboko w gardło palce by wyciągnąć skrzepy krwi dławiące oddech. Tadek się dusił nimi. Ponoć wykonał mu nacięcie na krtani, ale blizn nie było widać.
Na noszach wyniesiono Tadka na powierzchnię. Tam, przy dyrektorze, dwaj ratownicy wymienili miedzy sobą uwagi: No i nie ma Tadka, rzekł jeden. Tak, to już po Tadku, przyznał drugi.
Za te słowa odebrano im kwartalną premię.
Tadek zapadł w śpiączkę na siedem miesięcy. Wypadek wydarzył się siódmego dnia miesiąca, a Tadek urodził się w lipcu.
Obudził się na szpitalnej sali. Stał tam pośród grupki ludzi, była wśród nich jego siostra, lekarze, pielęgniarki. I on, zdezorientowany i niepewny swojego miejsca.
- Czy widziałeś swoje ciało? – zapytałem.
- Tak jak widzę je teraz. Miałem wszystko, ręce i nogi.
- Jak byleś ubrany?
- W dżinsy i koszulę. Buty. Miałem na sobie wszystko.
- Tak jak w chwili wypadku?
- Tak jak przyszedłem do kopalni. Potem zmieniłem ubranie na ratownicze.
- No dobrze. Wiec się budzisz i widzisz tych ludzi. Mówisz do nich?
- Mówię, a oni nie reagują.
- Ale widzisz swoje ciało?
- Tak, widzę je tak jak teraz. Normalnie się czuję.
- I co dalej?
- No wiec zwracam się do siostry, bo nikt nie reaguje. Miałem taki zwyczaj serdecznie ją potrząsać za ramię. Mówię: Co tu robisz? I wyciągam rękę żeby nią potrząsnąć. A ta ręka przelatuje mi przez nią, nie poczułem żadnego oporu.
- I co dalej?
- Patrzę po co oni tak się zebrali. I widzę, że na noszach leży facet, twarz ma zakrytą bandażami. Patrzę na niego, patrzę i mówię nagle do siebie: Kurwa, przecież to ja jestem. Cholera, ja nie żyję. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że nie żyję.
- Tak pomyślałeś? I co, poczułeś smutek?
- Po prostu poczułem że nie żyję. Słyszałem ich rozmowy. Jeden doktor mówi: I co z nim zrobimy? Przecież on już prawie trup. Co będziemy robić? Podłączamy aparaturę? A drugi mówi: Pozwólmy Bogu zrobić swoje. To silny, młody mężczyzna. A musisz wiedzieć, że do ratownictwa wybierano mężczyzn bez skazy na zdrowiu. I ten doktor o tym wiedział, że muszę mieć bardzo silny organizm. Powiedział żeby mnie przenieść do izolatki, bo przyleci moja druga siostra, która jest lekarką i będzie się wściekać. I tam mnie zawieźli. Żywili mnie dożylnie i również przez rurkę jakieś zupki do żołądka wtłaczali.
- No dobra, ale ty przecież w tym czasie jesteś poza swoim ciałem. I co robisz? Jak się poruszasz?
- Odwiedziłem wiele miejsc w Polsce…
- Ale jak? Chodziłeś, tak jak na ziemi się chodzi?
- Nie, to było przemieszczanie się poza czasem. Pomyślałem sobie, na przykład, że chcę być w domu, i byłem natychmiast w domu. Odwiedzałem znajomych. Widziałem co robią, ale nie mogłem z nimi nawiązać kontaktu.
- Oglądałeś ich w scenach intymnych?
- Nie, nie pomyślałem nawet o tym. Ot, takie zwyczajne życie, przy stole, albo jak ona kąpie dzieciaka, jak jest ubrana…
- Ale czy byleś w miejscach których nigdy wcześniej nie widziałeś?
- Tylko w tych które już znałem.
- To szkoda. Bo w ten sposób mógłbyś zweryfikować czy rzeczywiście to nie był sen.
- Ale ja potem rozmawiałem z tymi ludźmi. Mówiłem im co robili, jak byli ubrani, o czym rozmawiali. I oni sobie to przypominali i potwierdzali, że tak właśnie było.
- No dobra, jesteś zatem świadom tego, że nie żyjesz. Widzisz i słyszysz. A pozostałe zmysły? Odczuwasz zimno, ciepło? Zapachy, dotyk?
- Czuję zapach, ale dotyk to jest tak, że mogę wsadzić na przykład rękę do wrzątku i wiem, że to jest bardzo gorące, ale nie czuję bólu, mogę to wytrzymać. Podobnie z chłodem, było mi zimno, czułem to że musi mi być zimno bo jestem lekko ubrany, ale nie czuję jakiegoś wielkiego dyskomfortu.
- Odwiedzałeś wiec znajomych, ale nie byleś ciekawy ich życia intymnego?
- Tak, bo to tam nie ma żadnego znaczenia. Nie interesuje cię tak bardzo co się dzieje na ziemi, nie myślisz o tym co kiedyś…
- I co dalej robiłeś?
- No cóż, skoro już wiedziałem, że nie żyję, zapragnąłem zobaczyć jak wygląda niebo. No bo wiedziałem, że coś takiego powinno istnieć. I pomyślałem sobie, że chciałbym się znaleźć w niebie. I natychmiast znalazłem się w nieznanym mi do tej pory miejscu. Była to jakby wielka pustynia, nie było gwiazd ani słońca, ani księżyca, ale było widno. Było niebo, czyli jakaś kopuła w górze. Ale nie było tam żadnych istot. I raptem pojawił się przede mną mężczyzna. Zwracałem się do niego Ojcze.
- Ile miał lat?
- Jakieś 40.
- Powiedział ci, że jesteś w niebie?
- Poczułem od niego wielką życzliwość, czułem, że jest mi bardzo życzliwy, bardzo ciepły i opiekuńczy. I powiedział, że nie mogę zobaczyć jeszcze nieba.
- Dlaczego?
- Bo nie jestem gotowy.
- … no dobra, wiec o czym rozmawialiście?
- O wielu sprawach.
- Wielu? Jakich?
- No wiesz, po co się żyje, dlaczego ludzie są choroby, cierpienie…
- W jakim języku rozmawialiście?
- Nie, tam nie posługuje się językami. To jest po prostu wymiana myśli. Poza tym tam – nie wiem jak ci to powiedzieć – tam czas nie istnieje. Nie masz poczucia mijania czasu.
- Więc co tam istnieje?
- Mnóstwo światów. Miliony światów. Rożnych. I nie tylko ludzie tam mieszkają. Ludzie też, ale nie tylko ludzie.
- Jakieś istoty?
- Niektóre podobne do ludzi. Ale są takie, które nigdy ludźmi nie byli.
- Skąd to wiesz, że nie byli?
- To się czuje. I nie wszyscy tam są dobrzy, nie wszyscy chcą ci pomóc. Ojciec zaprowadził mnie do takiego świata, gdzie było pełno agresji, czułem, że chcą mi zrobić krzywdę.
- No dobrze, wiec jak tam żyją? Mają domy?
- Tak, widziałem domy.
- Samochody?
- Nie, samochodów nie widziałem. To były światy w których nie istniały potrzeby materialne, pieniądze. Jakby ich mieszkańcy tylko się doskonalili.
- A dzieci?
- Nie widziałem dzieci. To znaczy były, ale takie kilkunastoletnie.
- Starcy?
- Nie, starców nie widziałem w ogóle.
- Były kobiety?
- Ładne?
- Ale wiesz, tam się nie czuje tego co na ziemi.
- Nie czułeś pociągu seksualnego?
- To tam nie istnieje. Tego po prostu nie ma. Chcesz tam być, z nimi, ale w jakimś innym celu.
- Doskonalenia się?
- Do dupy z takim światem…
- Ale tam są miliony światów.
- Już mówiłeś. I w żadnym się nie bzykają?
- ……
- …………..
- No dobra, więc jak się czujesz teraz? Bo twierdzisz, że to ci się przydarzyło. Więc po jaką cholerę robisz ten kurs, dlaczego mnie tak katujesz? Wiesz, że idzie ci to jak z dupy sierp. (tutaj, Elu, wstawka ode mnie: Tadek miał sporo trudności z opanowaniem najtrudniejszego manewru, cofania po łuku do garażu. Również kiepsko mu szła nauka zmiany biegów na niesynchronizowanej skrzyni biegów, w jakie jest wyposażona większość amerykańskich ciężarówek. Kosztowało mnie mnóstwo pracy i wysiłku nauczenie go tego, co inni chwytali w kilka godzin…)
- Ha ha hah. Wiesz, że ja się nie przejmuję takim gadaniem. Lubię cie nawet za to, że tak potrafisz się odezwać. A kurs robię bo prostu chcę to zrobić, i chcę być dobrym zawodowym kierowcą. Nauczę się, potrzebuję tylko więcej czasu niż inni. I nie jest dla mnie ważne co będę dalej robił. Wiesz, kiedyś, wcześniej, przed tym wypadkiem, byłem cholernym skurwysynem na pieniądze. Byłem zadziorny, zachłanny, łapałem co się dało, gromadziłem dobra. A teraz, kiedy już wiem, że śmierć nie istnieje, że nie ma czegoś takiego…. przestało mi zależeć. Opowiem ci jak straciłem w jednym dniu 200 tysięcy dolarów…
- No dobra, chętnie później wysłucham. Ale teraz z tą śmiercią? Jeśli nie istnieje, to co jest?
- Tu, na Ziemię, wracamy żeby się doskonalić. Sami sobie wybieramy rodziców…
- To znam. Z książek. Czy nie myślisz, że twój mózg wygenerował te wszystkie rzeczy, tak jak mózgi ludzi w hipnozie generują wspomnienia z wcześniejszych wcieleń, które potem naukowcy rzetelnie obalają? Bo prawie w 100 procentach udawało im się znaleźć źródło owych wspomnień? Czytałeś Rogera Moora?
- Nigdy nie czytałem. Ale wiem, że wcześniej mieszkałem gdzieś jakby w Skandynawii. Było cholernie zimno. I pamiętam, że rąbałem jakieś drzewo.
- Byłeś drwalem? No, nareszcie coś normalnego. Bo wszyscy twierdzą, że byli faraonami, słynnymi kurwami, dziwkami, wodzami, królami, jakby tylko tym najbardziej nobilitowanym dane było się reinkarnować.
- Nie, ja pamiętam to zimno i to drzewo. Potem jakieś życie w lesie. Ale niezbyt dokładnie.
- No dobra. Mówisz, że sami sobie wybieramy rodziców i to jak chcemy to życie przeżyć. Ale jak wytłumaczyć, że najwięcej ludzi rodzi się wśród rodzin biednych, w straszliwej nędzy, albo rodzą się ułomni…?
- Nie wiem. Po prostu tacy chcą być.
- ..
- Jurek, ty tego nie zrozumiesz. Tam jest inaczej. Mnóstwo światów…
- No dobra, to już wiem, mówiłeś. Wiemy, że języki są nieprzydatne, że światy są rożne… A czy chciałeś się spotkać z rodzicami? Zaraz, twoi rodzice żyli w tym czasie?
- Tak, żyli.
- No to z dziadkami? Albo ze zmarłymi przyjaciółmi, czy znajomymi?
- Tak, poprosiłem o to mojego Ojca. Ale ten powiedział mi, że nie jest wskazane bym się z nimi spotkał.
- Dlaczego?
- Powiedział, że ja jeszcze żyję i wrócę na ziemię.
- I co ty na to?
- Ze ja nie chcę wrócić. Ale on powiedział, że nie mogę tam zostać, bo nie umarłem jeszcze.
- Dlaczego nie chciałeś wrócić na ziemię?
- Nie chciałem. Tam było jakoś tak dobrze, tak jakbym sobie chciał znaleźć miejsce na zawsze. Dobre dla mnie.
- No dobrze, ale czas mijał, spałeś tam?
- Mówiłem ci, ze tam nie ma czasu.
- Ale ruch istnieje?
- Ale czas jest jakiś inny.
- Jeśli istnieje ruch, to istnieje czas. Ale ok, co jeszcze zwiedziłeś tam?
- Dużo światów. Jurek, to trzeba by dużo gadać.
- No dobra, zatem bierz się za ćwiczenia. Wsiadaj za kierownicę i poćwicz zmianę biegów.
- Nie, pojadę już do domu.
- Radze ci poćwiczyć. Masz z tym problemy, musisz to załapać. Znasz zasady, musisz teraz to dopracować. Poza tym nie zawsze jestem sam na placu, wolałbym żebyś poćwiczył teraz, kiedy nie ma innych instruktorów. Nikt nie będzie ci przeszkadzał, masz cały plac dla siebie.
- No dobra, zapalę tylko i poćwiczę z pół godziny.
- Zrób to dla mojego dobra. Ale, skoro palisz, to powiedz mi jeszcze jak to było kiedy się wybudziłeś po tych kilku miesiącach? Miałeś poczucie tego, że skądś wróciłeś? Z tych innych światów?
- Nie od razu. Obudziłem się na sali i nie moglem zrozumieć co tam robię. Potem sobie przypomniałem, że był ten wypadek w kopalni.
- A kiedy zaczęli ci składać facjatę do kupy?
- Właśnie po tym jak się obudziłem. Miałem zgruchotane kości policzkowe, nos, zęby wszystkie zniknęły, oka nie miałem, drugie było przestawione. To wszystko się pozrastało w międzyczasie, wiec lekarze postanowili wyciąć owe zrosty i wstawili mi nowe platynowe kości.
Ujął moją dłoń i przyłożył do swoich policzków. – Czujesz śruby pod skórą?
No tak, były tam wyczuwalne jakieś zgrubienia, jakby guzki podskórne.
Potem przyłożył do czoła.
- Czujesz? Tu się łączy porcelanowa płytka z kością…
To też czułem, jako pionowe zgrubienie wychodzące spomiędzy oczu do góry.
- Lewe oko mam młodsze. Wstawiła mi je Gierkowa.
- Wiesz od kogo?
- Ale oka nie da się całego przeszczepić. Przecież to są nerwy… poza tym masz je oba identyczne, taki sam kolor. Może przeszczepili ci tylko źrenicę?
- Nie, całe oko. Było wylane. Wylało się…
- To może siatkówka została. Nie wiem czy się da przeszczepić całe oko. Ruszasz nim normalnie i normalnie widzisz?
- Tylko jak długo czytam czy patrzę, to się meczy i zachodzi trochę mgłą.
- No dobra, mniejsza z okiem. Może tylko źrenicę przeszczepili… ale wróćmy do tego jak tam było. Wiesz, ja ci wierzę. To znaczy wierzę, że nie zmyślasz, że coś takiego pamiętasz. Ale sadzę, że tylko wytwór twojego mózgu. Pamiętasz to tak, jak się pamięta sen.
- Wtedy tamci znajomi nie potwierdzili by moich opowiadań. Jestem przekonany, że tak było, że istnieją te światy i że śmierć nie istnieje.
- No dobra. Wiec jesteś teraz tutaj, na tym placu manewrowym, dajesz mi porządnie w dupę, chociaż dzisiaj już nie było tak źle jak dwa dni temu…. no i mówisz, że przeżyłeś to wszystko, że są te światy. I jaki to ma wpływ na twoje życie? Czy istotnie jesteś przekonany, że śmierć nie istnieje, że nasze życie ma sens?
- Ja to wiem. Na 100 procent.
- Żadnej niepewności, wahania?
- A jaki jest sens?
- Mówiłem już. Doskonalenie.
- To mi za bardzo zahacza o reinkarnację i hinduizm. A Bóg? Jest?
- Ale nie taki jak sobie go wyobrażają chrześcijanie czy muzułmanie, czy inni tam… Wiesz, religie są tu i teraz, po to żeby kierować ludźmi, żeby ich podporządkowywać. Żadne tam chrześcijaństwo, to bzdury. Chrystus był bardzo mądrym człowiekiem, wybijał się nad przeciętność, miał zdolności paranormalne. Ale nikt go nie rozumiał. Dopiero po jego śmierci zrobili z niego boga, syna bożego…
- Wiec jaki jest Bóg?
- Po tym jak już się obudziłem, zachowałem zdolność wychodzenia ze swojego ciała. I kiedyś spotkałem ponownie swojego opiekuna, Ojca, jak go nazywam. Spotkałem go w miejscu gdzie była ogromna budowla, jakby świątynia. Były tam kolumny tak wysokie, że niknęły w niebie, gdzieś wysoko, i były schody tak szerokie, że nie widać było końca. I te olbrzymie, ogromne kolumny. I to było jakby na pustyni. Wszystko tam było tak wielkie, monstrualne. I na horyzoncie było jakby zachodzące słońce, ale to nie było słońce, to było źródło pulsującej poświaty, mogłem patrzeć w nie bez mrużenia oczu. Tak jak na nisko wiszące nad horyzontem słońce, które nie razi. Ale to nie było słońce. Patrzyłem na tę poświatę i raptem uświadomiłem sobie, że to jest Bóg. I spytałem swojego ojca: – Ojcze, czy to jest Bóg?
I on odpowiedział:
- Tak, Tadeuszku, to jest Bóg. Zawsze zwracał się do mnie Tadeuszku.
- Czyli jakby źródło energii?
- To było coś, co myślało. Siła stwórcza.
- Bóg osobowy?
- Bóg myślący? Tak jak go sobie wyobrażają ludzie wierzący?
- I on czasem przybiera postać człowieka.
- No nieźle. A skąd to wiesz?
- Po prostu wiem.
- Ojciec ci powiedział? Twój opiekun?
- Chyba tak. Dużo rozmawialiśmy, ale jak wiesz…
- Wiem, rozmawialiście pojęciami, bez słów.
- Tak, właśnie. Dobrze to ująłeś.
- I ten Bóg stworzył człowieka?
- Stworzył człowieka po tym jak stworzył zwierzęta i rośliny…
- No zaczekaj, ale gdzie ewolucja?
- Ewolucja owszem. Ale człowiek powstał natychmiast. Tak jest napisane w księgach.
- No już wiem skąd to wszystko wiesz….
- Nie, to tylko potwierdza to czego się dowiedziałem
- I to ze Żydzi są narodem wybranym?
- Tak, Byli narodem wybranym, ale potem to utracili.
( Tu pomyślałem sobie, że Tadek jednak wpada w typowo religijny bełkot…)
- Dlaczego utracili?
- Bóg najpierw stworzył czarnego człowieka. Ale ten człowiek się nie rozwijał. Więc stworzył białego. Jeden czarny ksiądz powiedział mi, że oni byli najpierw. A ja mu na to, że to biały człowiek zapoczątkował rozwój. I on się zgodził, przyznał mi rację.
- A żydów stworzył jako naród wybrany? Do czego wybrany?
- No, żeby opanować arabów, żeby zrobić tam porządek…
- .. ładnie robią ten porządek teraz. Jakoś kiepsko im idzie.
- No i byli hindusi. Zobacz, oni są jak biali, maja takie same rysy twarzy, to jest ta sama rasa, ale klimatycznie się przystosowała…..
- Ale ty powiadasz, że Bóg stworzył Żydów, aby zrobili porządek z arabami? Czyli wcześniej musiał stworzyć arabów, którzy nie za bardzo się bogu spodobali i z którymi ktoś inny musiał zrobić porządek?
- No niby tak…
- Wypaliłeś, idź teraz poćwiczyć. Mam ci przypomnieć technikę?
- Nie, dzięki Jurek. Wiem, że zostajesz dłużej tylko dla mnie. Pojadę do domu, ty też pewnie chcesz odpocząć?
- Jak uważasz. Zatem wpadnij jutro o tej samej porze, dam znać do biura że zmieniłeś termin.
- Ile godzin mogę jeszcze trenować?
- Do oporu. Płaci za ciebie rząd, więc się tym nie przejmuj.
W czasie jednej z takich wędrówek, kiedy wyszedł ze swojego ciała, co przychodziło mu łatwo, udał się z Ojcem ponownie na pustynię i tam były zabudowania olbrzymie, i zupełna pustka. I to samo niebo bez słońca na nim.
Potężne schody prowadziły pod ziemię i Tadek zapytał Ojca czy może tam zejść. Ojciec się bardzo obruszył, powiedział, że to nie jest miejsce dla niego, nie powinien się tam udawać. Ale Tadeusz był uparty, zostawił Ojca na powierzchni a sam zaczął schodzić w podziemia. Na samym dole była potężna komnata, przystanął gdzie schody się kończyły. I wówczas spoza jakiegoś zaułka wyszły dwie człekokształtne postaci, mężczyźni ubrani w długie ciemne płaszcze z głowami przypominającymi wilcze pyski. Stał i patrzył się w ich stronę, nie dostrzegli go zaraz, szli zatopieni w rozmowie. Naraz przystanęli, dostrzegli go. Najpierw przyglądali mu się jakiś czas a potem coś powiedzieli. Czuł wrogość z ich strony, wiec zaczął się wycofywać. Wówczas wyjęli przedmioty podobne do pistoletów i zaczęli strzelać do niego. Widział jak kruszyły się schody od walących w nie pocisków, rzucił się do ucieczki, do góry, by wybiec na powierzchnię pod opiekę Ojca. Poczuł uderzenia na łydkach, wkrótce znalazł się na powierzchni, tam czekał na niego Ojciec. Prędko oddalili się od tego miejsca.
Potem powrócił do swojego ciała., obudził się. Czuł palenie na łydkach, w powietrzu unosił się swąd palonego ciała. Odrzucił nakrycie, na łydkach miał wypalone dziury z których się dymiło. Poszedł do łazienki, zalał je wodą.
Nazajutrz udał się do lekarza. Ten nie wiedział co to jest, a Tadek nie śmiał mu opowiedzieć swojej historii.
Po tej opowieści Tadek podwinął nogawki spodni, pokazał mi niewielkie, okrągłe blizny wypalone w skórze nóg, pięć, może sześć, dobrze już wygojone.