Świta.

( Ta pora zwana jest „do dnia”, albo się mówi, że „dnieje”).

Gdy 

Z mroku ciemnej nocy

Bezksiężycowej i bezgwiezdnej

Nocy pochmurnej i cichej

Wyłaniają się kształty.

 

 Jakby malarz malował na szybie okiennej

Naraz tysiące tematów

Pogrążonych w zadumie

Ledwie widocznych

W nie rzeczywistych kolorach czerni

I światła tak bladego

Jak tylko blada może być bladość.

Ledwie dla oka widoczna

I zrozumiała.

 

Nieustępliwie tematy owe

Przyjmują foremne kształty.

Dokonuje się wielkie

Przemienienie.

Oto w jednym z okien

Ukazują się liście

Winorośli dojrzalej.

Wielkie, płaskie i zaborcze

W swoim pragnieniu światła

Co skutkuje mrokiem

Pod nimi.

 Jeszcze są pozbawione

Swej zieloności soczystej

Którą dopiero dojrzały świt

Z nich wyciągnie dla oka

Mojego.

 

A w drugim oknie na wprost przede mną

Coś ciemniejszego niż tło dalekie

Przybiera z wolna kształt lekko wygięty

Jakby olbrzymi wąż boa

Stał na ogonie.

Albo na głowie.

Nieruchomo.

To pień sosny, co za dnia słonecznego

Cień rzuca łaskawy na pół trawnika

I w upał nieznośny daje wytchnienie

Od żaru słońca

Wysoko na niebie zawieszonego w południe.

 

Przy pniu jakaś plamka rozmyta

Na wysokości człowieka.

To karmik dla ptactwa

Co tutaj tłumnie zlatuje zimową porą

By się posilić ziarnem i połaciami słoniny.

 

A w oknie wschodnim,

Równie wielkim jak to południowe,

O którym przed chwila pisałem,

Zauważam swoiste

Kłębowisko

Jak gdyby walały się tam nieregularne

Postrzępione na całej powierzchni

Balonopodobne twory.

A dalej za nimi wysmukłe

Stożkowate zarysy

Tworzące wzór bardzo nieregularny

I potargany na szczycie.

 

 I to wszystko tak pozostaje

W nieruchomym oczekiwaniu

Na zrozumienie.

Czym są właściwie

Te różne dziwactwa

Na które patrzę oczami

Na pół sennymi?

 

Ach, wiem już!

Bowiem niepowstrzymanym pędem

Obraca się Ziemia.

I właśnie czas nadszedł

Dla mojego ogrodu

Wyłonić się na dobre

Z ciemności nocy spokojnej

By me oczy nacieszyć.

 

I oto cud następny się dzieje!

Kolory.

Barwy.

Przechodzące łagodnie i ciepło

W siebie nawzajem.

Nieskończone ilości zieleni

Tych soczystych, ciemnych, łagodnych, dojrzałych

Bladych, czernią tu i tam doprawionych

Gdy w cieniu.

Albo jasnością ciągnącą od nieba

Narastającą niewstrzymanie

Gdy zwraca się całym swym otoczeniem

Ku gwieździe dziennej

Gorejącej od lat miliardów

Na jednej z odnóg Galaktyki spiralnej

Pędzącej w szalonym tempie przez

Przestworza Wszechświata naszego…

 

I kwiaty!

Nie jest ich dużo

I tylko dzikie

Te, które same wyrosły

A ja w swej wielkoduszności

Pozostawiłem je

Na kraju trawnika.

Teraz dumnie się pokazują

Czarując zółtościami swoimi

Oraz brązami, krwistą czerwienią

Ceglastymi i złotymi błyskami

Na płatkach dojrzałych.

 

A krzewy?

O, te najbardziej się w oczy wciskają

Dając bujne poszycie

Pod koronami

I gałęziami drzew rozmaitych.

 

Wszystko to razem robi wrażenie

Dżungli zachłannej, która 

Chce mnie pochłonąć całego

Wraz z domem i całym dobytkiem,

Na który także komputer się składa,

W klawiaturę, którego

Teraz stukam by słowami uchwycić to 

Czego słowa żadne wyrazić nie potrafią

I pozostając 

W podziwie dla zewnętrznego świata

Który zaledwie przed parunastoma minutami

Powstał do życia

 Z ciemności.

I jest.

 

Rzadko takich doświadczam uniesień

Bo raczej wstawać nie lubię

Tak wcześnie.

No już mogę

Po zapisaniu tych stanów

Walnąć się znowu do wyrka

By dospać sen niedospany.

 

2013-07-11 kn

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.